Jestem jednocześnie Orfeuszem i Bachantką
Rozdzieraną
Gram na lirze i sama odrywam sobie głowę,
która spada jak gruda gliny do stóp
z głośnym plaśnięciem.
Dziewczyna i Lew
siła pieśni i siła ciała
gwałtowność, która jest równowagą
Dwa szaleństwa
Czarny i biały sfinks
dalej-
w następną intensywność
We must be still and still moving Into another intensity For a futher union, a deeper communion Through the dark cold and empty desolation
Idzie! - Witaj, Kasiu
Słyszałem, pani, że tak masz na imię?
KASIA
Dobrześ pan słyszał, ale nie do końca.
Kto o mnie mówi, zwie mnie Katarzyną.
PETRUCHIO
Bujda! Na imię masz zwyczajnie Kasia,
Kasia-ślicznotka, czasem Kasia-jędza,
Taka czy siaka Kasia, ale Kasia,
Kasia nad Kasie, Kasia w całej krasie,
Kasia-kataklizm, Kasia-delikates,
Bo widok Kasi kosi z nóg i kusi;
(przeł. St. Barańczak)
Katarzyna w wersji Sandro Botticellego; detal z ołtarza kościoła św. Barnaby
Catherine Bush, piękne lata 70. XX wieku
Anonimowy obraz flamandzki z kolegiaty w Toro w Hiszpanii - Maria z muchą na kolanie, Kaśka w ładnej sukience, jak zwykle z książką, wymądrzająca się)
katarzyna na Drzewie Pomarańczowym
Kaśka patronka kolejarzy - dworzec we Wrocławiu
Cudowny głos Kate Rusby:
A na koniec - pierwsze najważniejsze listopadowe imię:
"Nie uczynisz sobie rzeźby ani podobizny wszystkich rzeczy, które są na niebie w górze i które na ziemi nisko, i które są w wodach pod ziemią."
Na początku taniec szkieletów:
Stoję na zewnątrz siebie i przyglądam się, jak z grubych, zardzewiałych drutów powstaje mój szkielet. Miednica z drewna, głowa jak skręcona pętla wolframu w żarówce, mechaniczna pomarańcza.Szlifierki, młotki, piły, gięcie, rżnięcie, snopy iskier tryskające z metalowych członków - bo kość udowa za długa, a ramię nie powinno się ruszać. Teraz powstaję z trudem, nie tak jak za pierwszym razem - niepostrzeżenie, w ciemności, cicho, jak grzyby pod osłoną wilgotnej nocy.
"Bezruch w ruchu". Świętokradztwo i tworzenie golema. Najbardziej utopijna i zuchwała ze wszystkich sztuk próbujących zatrzymać ciało-w-czasie. Tę chwilę, kiedy pochylasz głowę i tylko ja widzę twój kark. Ten moment, kiedy twoja ukochana osłania oczy przed oślepiającym światłem odwróconą wnętrzem na zewnątrz dłonią. Kiedy stoisz, opierając się o drzewo, zmęczony, z opuszczonymi ramionami. Kiedy wspinam się na palce i próbuję dosięgnąć na półce niewidocznej książki.
Nie uczynisz sobie rzeźby ani podobizny. Chcemy podobizn, chcemy nosić zdjęcia w portfelu, ale zdjęcia są płaskie, nie da się ich objąć i pogłaskać po karku. Tutaj każda nierówność zostaje odwzorowana, uwieczniona. Trochę przerażająco patrzeć, jak glina, ubijana, gładzona, zwilżana, niepostrzeżenie nabiera kształtu mojego ciała. Kruchego, niedoskonałego, tylko mojego. Moje własne asymetrie. Nie mam głowy, głowa nadal jest pętlą, która nigdy nie rozbłyśnie. Miałam kawałek głowy, ale odpadł z hukiem.
Camille Claudel, wspaniała, tragiczna. Moi rzeźbiarze są wspaniali, ciągle łamią drugie przykazanie, lepią z ziemi, szara glina z wielkiej skrzyni, przywieziona nie wiadomo skąd, mokra, sapiąca i mlaskająca, pełna zielonych kiełków i kawałków gałązek, bakterii, lepka, niebezpieczna, jeśli zanieczyści ranę.
Powiedz tylko słowo - odpowiednie- prawdziwe, a glina ożyje. Znajdź Słowo.
"Dzisiaj dobrze mi się rzeźbiło, porozmawiałyśmy sobie". A przecież ja tu jestem tylko przedmiotem, Obiektem w Kontrapoście. Lewa noga bardzo mnie boli.
Musik: Atem der Statuen. Vielleicht: Stille der Bilder. Du Sprache wo Sprachen enden. Du Zeit, die senkrecht steht auf der Richtung vergehender Herzen.
(Rainer Maria Rilke)
Muzyko: oddechu posągów, może: ciszo obrazów. Mowo, gdzie mowy kończą się. Czasie, pionowo stojący na kierunku serc, które giną.
(przeł. Mieczysław Jastrun)
PS 1. Jeśli ktoś nie zna filmu o Camille Claudel i Rodinie, trzeba nadrobić, koniecznie.
"Zupełnie inne są paniusie. Jeśli się je rzeźbi, stają się kobietami, ale póki są paniusiami, sprawa jest ciężka. Nie potrafią nawet porządnie pozować i znacznie za dużo mówią. (...) W pracowni stoi bardzo dużo rzeźb, te wielkie, białe kobiety zawsze tam były. Stoją wszędzie, ruchy ich ramion są niezdecydowane i nieśmiałe, patrzą gdzieś poza ciebie, bo są zobojętniałe i smutne w całkiem inny sposób niż moje anioły. Niektóre mają na głowie szmaty do gliny, a największa ma brzuch przewiązany sznurem do bielizny. Bielizna jest mokra, i gdy przechodzisz, muska cię w ciemności po twarzy niczym zimne, białe ptaki".
Zastanawiałam się, dlaczego śpię na lewym boku, na lewym policzku. Inaczej - rzadko. Przypominam sobie. Budząc się tak, widziałam okno pod takim kątem, że za nim było tylko niebo i tańczące gałęzie jesionu. Gałęzie mówiły od razu jaka dziś pogoda, jaki jest świat na zewnątrz i czy w ogóle warto wstawać. Czarne krechy miotane wiatrem (listopad). Falujące na wietrze, jasnozielone na tle najmłodszego błękitu (kwiecień). Zielone, ciężkie, bez ruchu, mocno niebieskie, napęczniałe słońcem niebo za nimi (maj, maj , maj, wspomnienie tak intensywnego szczęścia, że nic, ani przedtem , ani później, ale każdy maj powtarza i obiecuje, łóżko jest to samo, ale widok inny, niebo inne, oczy te same).
Nawet jeśli nie na jesionie wisiał Odyn, jeśli to nie jesion jest Drzewem Świata pnącym się koroną w dół, Jesion jest Osią mojego świata.
A kiedy budziłam się na prawym boku, widziałam polityczną mapę świata z wielkim, różowym Związkiem Radzieckim.
Meliady to greckie nimfy jesionów. "Gdy Uranos został okaleczony przez jednego z synów – Kronosa, krople krwi, które spadły na ziemię, zrodziły Erynie(boginie zemsty) i Meliady. Z tego też względu z jesionu sporządzano oszczepy, które miały powodować duży upływ krwi. Meliady były również opiekunkami dzieci porzuconych pod jesionami oraz opiekunkami stad."
Porzucona pod jesionem, żyłam na nim długo i wysoko.
Potem zeskoczyłam, choć to wymagało wiele czasu i odwagi.
I zobaczyłam Emily unoszącą się nad polem kukurydzy, jak świetlista chmura, która zawsze za mną idzie.
Emily Floating above the Cornfield. Me staring. Her voice is in my veins.
"Ociężałą, chociaż szaloną Chmurą płynęły przez czas.
Wciągnęłam je z wiatrem w płuca: Poezja nie poszła w las…"
Była sobie mała Dziewczynka, która mieszkała ze swoim tatą w Wannie. Wanna była ogromna, wypełniona wodą, aligatorami, rybami, krabami, dziećmi, pijakami, fajerwerkami, rękawicami baseballowymi, dobrą muzyką i co tam się jeszcze nadarzyło. Dziewczynka rysowała węglem na ścianie kartonowego pudła swoją historię, zupełnie jak artyści z paleolitu. Jej nieobecna mama była pogromczynią aligatorów, jej tata uczył ją rozłupywać kraby. Dziewczynka lubiła słuchać wszystkiego, co żyje. Krzyczała, gdy była zła i spała, kiedy była zmęczona. Miała na imię Hushpuppy czyli Bułeczka Kukurydziana.
Był sobie Chłopiec, który mieszkał w wieży w Nowym Jorku zupełnie sam. Miał trzydzieści kilka lat i młodszą siostrę, której nie chciał widzieć, ale ona wśliznęła się potajemnie do jego wieży, jak to młodsze siostry potrafią.Większość czasu spędzał zamknięty za szklaną ścianą. Najbardziej na świecie lubił uprawiać seks z kobietami, których nie znał albo tak mu się przynajmniej wydawało (że lubi, nie że nie zna kobiet, bo naprawdę nie znał ich wcale). Lubił też, biegając nocą po ulicach, a raczej uprawiając jogging (bo "bieganie" brzmiałoby dla niego trochę chaotycznie i podejrzanie, chłopcy tego rodzaju wolą coś "uprawiać" niż po prostu to robić) słuchać przez słuchawki Glenna Goulda grającego Bacha. Chłopiec miał na imię Brandon, ale nie był żeglarzem. I na pewno nie był mnichem.
Wieża i Wanna leżą w tym samym kraju. Wilgotna kraina Bathtub, regularnie zatapiana, szarpana huraganami, zbudowana z odłamków tego, co ocalało, to prowincjonalna Luizjana. Zaludniona wielobarwną zbieraniną ludzi, których łączy Miejsce - niełatwe, nieprzystające do tego, co zwykliśmy (my! ale my - gdzie, my - kto? ) nazywać godziwymi warunkami do życia, ale ich własne, pełne specyficznych kolorów, smaków, dźwięków. Nowy Jork to Nowy Jork i niewiele więcej da się o nim powiedzieć, bo tam jest chyba wszystko, cokolwiek człowiek może wymyślić, oprócz prowincjonalnej Luizjany i wielkiego garnka z gotującym się gumbo.
Akcja filmów "Wstyd" (Shame, 2011, reż. Steve McQueen) i "Bestie z południowych krain" (Beasts of the Southern Wild, 2012, reż. Benh Zeitlin) rozgrywa się w tym samym kraju - USA, w tym samym czasie- teraz. Hushpuppy i Brandon mówią po angielsku, ale żyją jakby na innych planetach. To Chłopiec z Północy i Dziewczynka z Południa, amerykańskie yin i yang, bohaterowie najbardziej poruszających obrazów, jakie zdarzyło mi się oglądać w kinie przez ostatni rok.
"- Ja przynajmniej mam własne mieszkanie.
- Masz mieszkanie, fanta-kurwa-stycznie! Masz mieszkanie i pracę, więc jesteś godzien czci.
- Przynajmniej nie zależę od nikogo. Ty jesteś zależna, jesteś pasożytem.
- Nie masz nikogo! Nie masz nikogo oprócz mnie i swojego zboczonego szefa."
Brandon i jego siostra mówią różnymi językami. To nie jest rozmowa, to stukanie w szybę. Może nawet nie to.
"Wszechświat polega na tym, że wszystko dobrze do siebie przylega. Jeśli jedna część się rozwali, choćby najmniejsza, to rozwali się cały wszechświat." Tak mówi Hushpuppy. Dziewczynka wie, że potop nie zdarzył się dawno temu, w Biblii, ale zdarza się teraz, w Luizjanie - może zdarzyć się w każdej chwili, a wtedy "te zwierzęta, które nie mają tatusia, który by je w porę wsadził na łódkę, zginą". Wie też, że już niedługo potop zaleje cały świat, bo lodowce topnieją. Hushpuppy wie, że żyjemy (my, tak , my tu, tam, wszędzie, zawsze) na skraju katastrofy. Tylko razem możemy tę katastrofę przetrwać. W katastrofę dobrze jest zasnąć na czyimś ramieniu, nawet gdyby miało się już nigdy nie obudzić.
Wszystko prędzej czy później sprowadza się do opowieści o Chłopcu i Dziewczynce, ona wychodzi z Wanny i ratuje go z Wieży na dalekiej Północy:
"Był zupełnie siny z mrozu, prawie czarny, ale nie spostrzegł tego wcale, gdyż Królowa odjęła mu swym pocałunkiem wrażliwość na zimno, a jego serce stało się kawałkiem lodu. Chodził i zbierał płaskie, ostre kawałki lodu, które składał w ten sposób, aby coś z nich wyszło. Układał najkunsztowniejsze wzory, była to lodowa łamigłówka, w jego oczach figury te były nadzwyczajne i niezwykłej wagi. Składał figury, które tworzyły napis, ale nie udawało mu się ułożyć słowa, na którym mu właśnie zależało. Słowem tym była "Wieczność". Jeśli uda ci się ułożyć to słowo, staniesz się zupełnie niezależny...
Zupełnie sam w olbrzymiej lodowej sali, przyglądał się kawałkom lodu i myślał, myślał aż coś w nim zatrzeszczało, siedział zupełnie sztywno i cicho, mogło się zdawać, że zamarzł.
I wtedy właśnie Dziewczynka weszła przez wielkie wrota pałacu. Poznała go, rzuciła mu się na szyję, objęła go mocno i wołała:
-Nareszcie cię odnalazłam!
Ale on siedział zupełnie cicho, sztywny i zimny.
Wtedy zapłakała..."
Stop.
Wszystkie łzy na świecie nie pomogą, jeśli nie spróbujemy poszukać wspólnego języka.
"Spojrzał na nią, a ona zaśpiewała mu pieśń:
Hipokryto, czytelniku, sobowtórze, mój bracie Gdzie zgubiliśmy drogę? Jakbyśmy mówili językami... Nie rozumiem ani słowa. Wyjdź ze swojej głowy Do mojego świata Wyjdź Teraz
A oni wzięli się za ręce i wywędrowali z wielkiego pałacu, i rozmawiali o różach kwitnących wysoko na dachu. I nagle zrozumieli starą pieśń.
Siedzieli więc oboje, dorośli, a jednak dzieci, dzieci w sercach, i było lato, gorące, błogosławione lato."
Drzewo ananasowe nie wyrosło z puszki - tylko takie ananasy, blade, dziurawe plastry jadłam przez większość życia.
Ananasy wcale nie rosną na drzewach, wokół których owija się miłośnie ocean.
Kiedyś śniły mi się ananasy kołyszące się z wiatrem wysoko na Drzewie.
Ananasy to byliny - jak astry, dziewanny, krokusy, konwalie. Mój ulubiony rodzaj słodyczy. Kolczasty z wierzchu, nieporównany wewnątrz. Szczypiący w kącikach ust.
Owoc z Kręgosłupem trudnym do skręcenia.
Na Karaibach i w obu Amerykach stał się symbolem gościnności.
Są piosenki, które zna się tak dobrze, że chciałoby się wytatuować je sobie na ciele, bo są z nami tak długo, i właściwie nie wiadomo dlaczego. Spośród tych wszystkich piosenek jest jedna, która zawsze przychodzi i mówi: "Tak, to właśnie JA. Pamiętaj, jak już będziesz szła do tego salonu tatuażu". To piosenka o burzach, jeżynach, śniegu. O tym, że mogę robić mnóstwo planów, ale Ogień może równie dobrze planować sobie, że zostanie Wodą. O wiadomości od Jezusa, nie wiadomo właściwie jakiej. O pocałunkach, za które warto oddać każde niebo. I o Drzewie Ananasowym.
Ten Ocean zawsze będzie owinięty wokół Drzewa. Nieważne, jak bardzo kłuje.
PS. Cyr. pamięta, jak pisałyśmy rok temu list do Tori w foyer Sali Kongresowej, rysując na kartce ananasy i serca. A Tori mimo to nie zaśpiewała "Cooling". Wierzymy, że tylko dlatego, iż korespondencja została przejęta przez mściwych ochroniarzy.
Babka często wspominała, że mając kilka lat, chodząc z nią po wsi i odwiedzając sąsiadki, znikałam. Znajdowali mnie a to w kurniku, a to w sadzie, ukrytą, śpiącą albo zajętą sobą. Niewiele pamiętam z tych spacerów - tylko śliwkowe sady, obce schody, to, że była zawsze wczesna wiosna albo późna jesień, pod gałęziami drzew panował mrok, pachniało dymem z ogniska, w dolinie rozlegały się nawoływania.
W moich wspomnieniach trwa wieczne popołudnie.
Popołudnie to najlepsza pora na świecie. Złote światło popołudnia, popołudniowa herbata, chwila ciszy i doskonałego spokoju.
Dziś o 17.00 skończę 28 lat. Cztery siódemki, cztery cykle - niech to zabrzmi ezoterycznie, ale granica każdego z nich przynosiła zmianę.
Zużyłam już całe cztery ciała, wszystkie komórki cztery razy uległy wymianie. Jakie będzie piąte?
A teraz: oto są Rzeczy, dla których Warto Żyć i Zobaczyć, Co Będzie Dalej.
"My Favourite Things".
Chmury. Obłoki. "Ice-cream castles in the air", jak śpiewa Joni.
Latarnia Morskie. Morze, Ocean, Rzeka. Ważki nad Rzeką, kąpiele w zimnej wodzie, chodzenie po wodzie, pływanie, zanurzenie.
Ta Piosenka, ta Kobieta.
I jeszcze wata cukrowa, ptaki o piątej rano w maju, zapach świata w kwietniu, Radio, fortepiany i pianina, harfa i obój, Słońce, Księżyc, Soboty Wielkanocne, fiołki, powieści Dickensa, biblioteki, zielona herbata i gorzka czekolada, sukienki w kwiatki, wieszanie prania na sznurku.
I Ty. I Ty też.
Open me. Wide. Narrow. Pass through me, and whatever lies on the other side, could not be reached except by this. This you. This now. This caught moment opening into a lifetime.
jeanette winterson
ps. Za tydzień idę na spotkanie z Jeanette. Co za piękny prezent!
Każdemu przecież wiadomo, że jeśli pierwszy motyl, którego zobaczy się na wiosnę, jest żółty, to lato będzie wesołe. Jeśli jest biały, będzie to tylko spokojne lato. (O czarnych i brązowych motylach najlepiej nawet nie wspominać, gdyż jest to zbyt smutne).
(Tove Jansson, "W Dolinie Muminków")
Jesień zaczęła się od modraszka. Nie widziałam ich przez całe gorące i piękne lato (pamiętam - wiosną pierwszy był cytrynek, muminkowe wróżby się sprawdzają).
A teraz - Blue October i Modraszek. I wspomnienia wszystkich jesiennych, letnich, wiosennych, dziennych i nocnych motyli. Ćma spacerująca po nagim ramieniu w letnią noc. Słabnący jesienny motyl sprzed wielu lat, który przyssał się do mojej dłoni swoją spiralną trąbką. Radość z szafirowej ważki (to nie to samo, ale też jak nieprawdopodobny klejnot) - tyle ich krążyło nad brzegiem rzeki tego lata, a tylko jedna przysiadła na moim palcu, na chwilę, łaskawie dała się ponieść w połyskujące popołudnie, w dół rzeki. I oczy na motylich skrzydłach patrzące na mnie spomiędzy zeschłych liści na podłodze lasu.
Kocham motyle - ale nie tak jak Nabokov, nie łapię ich, już nigdy - tylko zaklinam z daleka. W dzieciństwie narobiło się dość szkód próbując łapać za skrzydła bielinki - palce pobrudzone białym, kredowatym proszkiem z ich skrzydeł.
Przyznać się do kochania motyli - jak przyznać się do kochania tęcz, Wagnera i jednorożców. I nieprzyzwoicie pięknych, nieprzyzwoicie prostych melodii. Oto jeden z takich utworów. Najpiękniejszy motyli teledysk, jaki znam, do jednej z tych piosenek, o których się myśli DLACZEGO, do diabła, samemu się ich nie napisało i że, być może, jednak warto...
Mercy's eyes are blue
when she places them in front of you nothing holds a roman candle to the solemn warmth you feel inside
Tori o motylach i ich sprawkach śpiewała co najmniej dwukrotnie. Kiedyś drapieżnie:
And is it right, butterfly? They like you better framed and dried
Po latach - łagodniej, jakby po latach miało się, paradoksalnie, więcej czasu i cierpliwości dla chłopców uganiających się z siatkami i szpilkami za nie wiadomo czym:
You say the word You know I will find you Or if you need some time I don't mind I don't hold on To the tail of your kite I'm not like the girls that you've known But I believe I'm worth coming home to Kiss away night This girl only sleeps with butterflies
So go on and fly, boy
Nie może zabraknąć motylej piosenki dla wszystkich frankofońskich przyjaciół. Na szczęście zarówno Tori jak i Serge napisali - jestem o tym coraz bardziej święcie przekonana i gotowa dowieść wszechstronności moich osobliwych rodziców chrzestnych - piosenki na każdy temat.
Les autres filles te séduisent;
De mille feux, leurs pierreries
Attirent au cœur de la nuit
Les papillons noirs
Jednak zanim Tori, zanim Serge, zanim zaczęło się skubanie białych skrzydeł i zaklinanie mazowieckich ważek, kupowanie na jarmarku w Andaluzji spinek w kształcie motyli (zielony i pomarańczowy), zanim cokolwiek w ogóle się zaczęło, był dom na wzgórzu, w nim gramofon "Artur", a na nim obracała się pierwsza, najukochańsza czarna płyta:
Najbardziej przejmowałam się niewesołym losem głównego antagonisty: biednego, uwięzionego potwora Dziubala Burego. Dziubal mówił - i śpiewał - głosem Piotra Fronczewskiego, co jakąś tę moją mroczną skłonność wyjaśnia (proszę posłuchać od 1'44):
Niełatwo wykorzenić nieco niekonsekwentne upodobania zarówno do outsiderów zamkniętych za karę i własną burość w dziupli, jak i do beztroskich piosenek o motylach i harcach na łące, jeśli nabyte zostały w wieku lat trzech. Pani Darling z "Piotrusia Pana" twierdziła wręcz, że "dwa lata to początek końca".
Kolejny październik, najpiękniejszy, najokropniejszy miesiąc w roku, kiedy znowu uświadamiam sobie, że umrę, bo urodziłam się w październiku. Nazwa naszpikowana trudnościami, rewolucyjna, czerwona i niebieska.
Mniej światła, więc potrzeba jeszcze więcej muzyki. Żeby się nie bać posępności październikowych, urodzinowych neuroz. Znalazłam filmiki (piękne słowo "filmikowanie" w czasach zupełnie innych wynalazł Miron Białoszewski) z jesiennej wycieczki rowerowej sprzed dwóch lat. I piosenkę Sophie Molety, która jest jak lekarstwo i kartka z pamiętnika. Sophie też ma urodziny w październiku, ale u niej wtedy jest wiosna. Jej mama zawsze przynosiła jej w dniu urodzin ogromny bukiet chabrów.
Each step can heal Every little thing i feel Is it wrong to have some ideals About the ways to heal
And i need to go away now Far from this situation There's been a lot lot lot of damage done Without deep communication
And until we learn to love ourselves Nobody can do it for you Until you learn to respect yourself Nobody is gonna know how to treat you
Until you stop to project yourself Nobody else can come in freely Until you learn to lose yourself
Give up give up give up
'Cause its arts for arts sake It's money For a piece of Prime beef steak It's love for loves sake It's respect for freedoms sake
It's arts for arts sake Money for a prime beef steak Love for loves sake Respect for freedoms sake
"Trajektoria - krzywa zakreślana w przestrzeni przez poruszające się ciało."
(Veda Hille, okładka albumu "Path of a Body"z 1994 roku)
Miałam sześć lat, patrzyłam w lustro w łazience i myślałam, że właśnie tak wyglądają wszystkie dzieci na świecie, że moja twarz jest absolutnie średnia. Nie wyróżnia się zupełnie niczym. Kilka tygodni później miała zacząć nieprzyjemnie wyróżniać się okularami.
Poza tym żadne dziecko w zerówce nie złamało nosa ani nie miało tak małych oczu.
Nigdy go nie poznam, myślę o nim za dużo, męczy mnie od rana, przeraża mnie i przestrzega.
Parzący żołądek, głowa, podkrążone oczy, skórki przy paznokciach, nerwowo gładzone płatki uszu (aksamitność uszu - własnych, cudzych, kocich, psich, nawet tych jedwabistych grzybów przypominających małżowiny uszne, rosnących na próchniejących drzewach, przynosi dziwną ulgę) złamany nos, zimne stopy.
1986
2012
Wymyślanie - będę chłopcem z romantyczną fryzurą, który chciałby być piękną brunetką o wielkich oczach, która chciałaby być chłopcem zdobywającym szczupłe, piegowate dziewczyny. A jestem ciągle tutaj, coraz bardziej lubię to miejsce.
Ciemne i bagniste.
And a hand pulls into a dark heartbeat I can barely be a mother
My heart cries out at our bodies
But we do not feel like lovers
Child o child
Soft triangle child
You are a small weight in me
Zawsze zaskakujące, swoje i nieswoje. Pozszywane z kawałków nieznanych przodków.
and when i let him in i feel my stitches getting sicker
i try to wash him out but like she said:the blood is thicker i see my mother in my face but only when i travel i run as fast as i can run but jack comes tumbling after....
To nie jest oczywiste. Przesuwając językiem po zębach, dłonią po udzie, połykając krew, patrząc w lustro, przecierając oczy. Pocąc się i przytulając, próbując przecisnąć się wąskim korytarzem w pociągu pomiędzy innymi ciałami, żeby tylko ich nie dotknąć, leżąc w nocy z otwartymi oczami, marząc, żeby go dotknąć, marznąc, śliniąc poduszkę. Ciało przemierza ścieżkę jak kamień wyrzucony z procy. Nigdy nie było łatwo o tym mówić, może łatwiej jest mówić o duszy, o ideach, o tym wszystkim, co niepewne.
and when my hand touches myself I can finally rest my head and when they say take from his body I think I'll take from mine instead
Łatwiej napisać piosenkę o spotkaniu przy Księżycu, o Bogu, o kraju lat dziecinnych niż o zapachu skóry, dotyku palców, o obejmowaniu własnego ciała. O tym, jaki wyraz potrafią przybrać bose stopy. A przecież tutaj się zaczyna. Wszystko, co się liczy zostaje zapisane na ciele.
Jedna z najpiękniejszych książek o ciele, jakie czytałam:
Piętnaście lat temu, a może jeszcze dawniej, przydarzyło mi się jedno z najintensywniejszych spotkań w życiu. W przestronnej, pełnej światła bibiliotece, z jasnymi drewnianymi półkami sięgającymi sufitu spotkałam T.S. Eliota. Stał wysoko na drabinie i układał książki. A potem zszedł na dół i zaczęliśmy rozmawiać, a później płakać. Poza nami nie było tam nikogo. Nie pamiętam, kto mocniej kogo pocieszał ani o czym rozmawialiśmy. Pamiętam poczucie bliskości i pięknej rozmowy. I to dziwne uczucie straty, kiedy otworzyłam oczy.
Spotkania we śnie bywają prawdziwsze niż na tak zwanej jawie.
Dziś są 124. urodziny T. S. Eliota. Tego lata spotkałam go znowu, dwukrotnie. Po raz pierwszy w autobiograficznej opowieści mojej prawdopodobnie najukochańszej współczesnej pisarki Jeanette Winterson:
Jeanette opowiada o swoim pierwszym spotkaniu z Eliotem - też płakała.
"Kiedy dorastałam, książki były zabronione w naszym ubogim zielonoświątkowym domu, poza Biblią i kryminałami mojej matki. (...). Matka ustalała zasady równie okrutnie i dziwacznie co każdy mały, żałosny despota, a moja walka z nimi polegała na szmuglowaniu książek i ukrywaniu ich pod materacem albo czytaniu ich w bibliotece publicznej. Los sprawił, że kiedy miałam 16 lat i matka już-już miała wyrzucić mnie z domu na zawsze za złamanie bardzo ważnej zasady ( nie tylko Żadnego Seksu, ale Absolutnie Żadnego Seksu Z Osobą Tej Samej Płci) , popełniła błąd. Wysłała mnie do biblioteki po cotygodniowy ładunek kryminałów - na liście książek był "Mord w katedrze".
Matka myślała, że to saga o morderczych mnichach. W bibliotece otworzyłam książkę - wyglądała na trochę za krótką jak na kryminał. Nie słyszałam wcześniej o T. S. Eliocie, ale przeczytałam wers o "nagłej, bolesnej radości" i rozpłakałam się. Inni czytelnicy podnieśli na mnie wzrok z niesmakiem, a bibliotekarka upomniała mnie surowo, bo w tamtych czasach nie można było w bibliotece nawet kichnąć, więc wyniosłam książkę na zewnątrz i przeczytałam ją całą, siedząc na schodach w podmuchach północnego wiatru.
Ta osobliwa i piękna sztuka uczyniła tamten dzień możliwym do zniesienia, a musiałam wtedy znieść kolejną zawiedzioną rodzinę (jestem adoptowana, więc bycie odesłaną po raz drugi było wyjątkowo trudne), kłopoty z tożsamością seksualną i takie bezpośrednie problemy jak CO jeść, GDZIE mieszkać i jak zdać maturę.
Kiedy więc ludzie mówią, że poezja jest tylko luksusem dla wykształconej klasy średniej albo że nie powinna być czytana w szkołach, bo jest nieistotna, albo wydają inne tym podobne głupie sądy na temat poezji, podejrzewam, że wydającym je wszystko w życiu przychodziło całkiem łatwo. Trudne życie wymaga trudnego języka. I tym właśnie jest poezja. Tym obdarowuje nas literatura: językiem na tyle potężnym, by wyrazić to, Jak To Jest.
Nie pomylmy go jednak z realizmem. Siła nie leży bowiem po prostu w wyborze tematu czy jego społecznej istotności (...). Gdyby tak było, cała literatura nie-o-naszych-czasach byłaby dla nas tylko mentalnym muzeum. Sztuka trwa, ponieważ obdarza językiem naszą wewnętrzną rzeczywistość, i nie jest on jedynie prywatnym hieroglifem; jest przerzuconą poprzez czas więzią z tymi wszystkimi, którzy cierpieli i ponieśli klęskę, odnaleźli szczęście, stracili je, stawili czoła śmierci, ruinie, walczyli, przetrwali, poznali nocne godziny bólu bez żadnego pocieszenia".
A ostatnie spotkanie z Eliotem: miałam w ręku nożyczki. Wycinałam skserowane okładki i książeczki do dawno skopiowanych i zapomnianych, a nagle odnalezionych płyt. W jednej z nich (Sofia Gubaidulina, "Offertorium") zobaczyłam słowa:
And all shall be well and All manner of thing shall be well When the tongues of flame are in-folded Into the crowned knot of fire And the fire and the rose are one
I oczywiście zaczęłam płakać. Nagła, bolesna radość.
A powyższe słowa, kończące "Cztery Kwartety", może jedno z najdoskonalszych dzieł XX wieku, przytoczył Eliot z pism Juliany z Norwich, średniowiecznej mistyczki:
Z porywem tej Miłości i głosem tego Wezwania
Nie ustalimy w dociekaniach, A kresem wszelkich naszych poszukiwań Będzie dojście tam, skąd wyruszyliśmy I poznanie tego miejsca po raz pierwszy. Przez nieznaną, pamiętaną bramę Gdy na ziemi pozostanie do odkrycia Tylko to, co było początkiem; U źródła najdłuższej rzeki Głos ukrytego wodospadu A wśród liści jabłoni dzieci Nieznane nam, gdyż nikt ich nie szukał Lecz słyszane, jako półgłos, w ciszy Między dwiema falami morza. Żwawo teraz, tutaj, teraz, zawsze - Stan całkowitej prostoty (Kosztujący nie mniej niż wszystko) I wszystko będzie dobrze i Wszelkie sprawy ułożą się dobrze Gdy płatki płomienia splotą się W koronowany węzeł ognia I ogień i róża staną się jednym.
(przeł. Krzysztof Boczkowski)
Najwięcej muzyki jest jednak w oryginale:
With the drawing of this Love and the voice of this Calling
We shall not cease from exploration And the end of all our exploring Will be to arrive where we started And know the place for the first time. Through the unknown, unremembered gate When the last of earth left to discover Is that which was the beginning; At the source of the longest river The voice of the hidden waterfall And the children in the apple-tree Not known, because not looked for But heard, half-heard, in the stillness Between two waves of the sea. Quick now, here, now, always— A condition of complete simplicity (Costing not less than everything) And all shall be well and All manner of thing shall be well When the tongues of flame are in-folded Into the crowned knot of fire And the fire and the rose are one.
(T.S Eliot, Four Quartets: Little Gidding, 1943)
Odłożyłam nożyczki i znalazłam się w bibliotece sprzed piętnastu lat. Dopiero teraz przypomniałam sobie, o czym rozmawialiśmy i dlaczego płakaliśmy, ja i czarno-biały poeta z odstającymi uszami. Co usiłujesz mi powiedzieć? Poezja jest lekiem, zaklęciem pozwalającym utrzymać głowę nad wodą. Utrzymującym twój ciężar. Jeszcze trochę. A Wszystko Będzie Dobrze.
Na małej, brudnej stacji kolejowej pod koniec tego lata Eliot był znowu ze mną i patrzył mi przez ramię na rozmazujące się (znowu, znowu) litery.
PS. Ale nie zapominajmy, że na podstawie tekstów T. S. Eliota powstały "Koty"! Powyższy wpis dedykuję moim kotom, Tori i Busterowi oraz wszystkim kocim duchom.
Dzisiaj mija 80 rocznica urodzin Glenna Goulda.
Właśnie dlatego postanowiłam napisać o zupełnie innej artystce z Kanady. Nazywano ją Śmiejąca Się. Klee Wyck. Najodważniejsza Dusza. Po raz pierwszy usłyszałam o niej w tej pieśni:
Darest thou now, O Soul,
Walk out with me toward the Unknown Region,
Where neither ground is for the feet, nor any path to follow?
Powyższy cytat, otwierający jeden z wierszy Walta Whitmana, Emily Carr zapisała w swoim dzienniku wśród ulubionych wypisów z licznych lektur. Słowa te z pewnością można uznać za motto twórczości tej niepospolitej kobiety. Motto pochodzące z dzieła jednej z najważniejszych postaci literatury amerykańskiej, uznane za swoje przez artystkę, która przyczyniła się do udokomentowania życia w jednym z najbardziej odległych krańców amerykańskiego kontynentu. "Nieznany teren", niebezpieczne terytorium z wiersza Whitmana, to namacalne jak i rozumiane metaforycznie, będzie od początku wielką fascynacją Emily - malarki, pisarki, podróżniczki.
Urodzona 13 grudnia 1871 roku w mieście - nomen omen- Victoria na wyspie Vancouver, wychowana w bogobojnym domu, pod opieką trzech starszych sióstr, Emily Carr od dziecka wykazywała zainteresowanie tym, co żywe, brudne, kosmate, omszałe, pnące się w górę, nie przystające w żaden sposób do odziedziczonej po przodkach wiktoriańskiej sztywnej moralności i estetyki. Miłośniczka zwierząt, otwartej przestrzeni, a nade wszystko drzew, potężnych kanadyjskich cedrów, sosen, świerków od dziecka tam własnie, w świecie surowej północnej przyrody poszukiwać będzie inspiracji. "Lasy, nie jesteście tylko grupą drzew" - napisze Emily w dzienniku podczas jednej ze swoich samotnych wypraw na Północ, tak źle widzianych przez rodzinę i społeczność, w której przyszło jej żyć i tworzyć.
Mimo rocznego pobytu we Francji w celu rozwijania swych malarskich umiejętności, Emily Carr powróci do Brytyjskiej Kolumbii i pozostanie przede wszystkim malarką Miejsca, związaną z charakterystycznym krajobrazem Północno-Zachodniego Wybrzeża, piewczynią jego urody, a także jego rdzennych pieszkańców, ich sztuki oraz obyczajów. W katalogu do wystawy "Carr, O'Keeffe, Kahlo -Places of Their Own" (2001) Sharyn Rohlfsen Udall pisze: " Artystki te łączą pewne podstawowe podobieństwa - pozycja zawodowa, przywiązanie do miejsca i narodowości, intensywna więź z naturą, silne zainteresowanie rdzennymi kulturami - to wszystko łączy je jako kobiety i jako artystki oraz tworzy punkt wyjścia do pytań oraz poszukiwań miejsca kobiety-artystki w dwudziestym stuleciu. Każada z nich przezwyciężyła ogólne oraz indywidualne uprzedzenia, by zdobyć pozycję ważnej narodowej malarki."
Emily Carr zdecydowanie jest z tej trójcy amerykańskich artystek reprezentujących trzy kraje Ameryki Północnej najmniej znana światowej publiczności. Być może ta niewątpliwa niesprawiedliwość zostanie wkrótce naprawiona, gdyż życie i twórczość artystki budzi niesłabnące zainteresowanie oraz- co niezywkle ważne- inspiruje współczesnych artystów z różnych dziedzin sztuki. W 1997 roku kanadyjska piosenkarka i kompozytorka Veda Hille, również mieszkająca w Vancouver, napisała cykl piosenek oraz utworów instrumentalnych inspirowanych biografią oraz działami Emily. Wszystkie słowa w piosenkach zaczerpnięte zostały z dzienników Emily oraz jej książek: The Book of Small, Growing Pains, Heart of a Peacock, The House of All Sorts, Hundreds and Thousands, Klee Wyck, Pause (a Sketchbook).
Veda wspomina w swoim cyklu pieśni (użytego również jako suita do baletu zainspirowanego życiem Emily Carr)
o współpracy artystki z kanadyjską Grupą Siedmiu- ugrupowaniem artystycznym inspirującym się przede wszystkim kanadyjskim krajobrazem. Głównie jednak eksploruje osobistą twórczość Emily, jej fascynację i przyjaźń z plemieniem Kwakiutlów (Carr inspirowała się wyjątkowo bogatą sztuką materialną tej grupy rdzennych Amerykanów, nauczyła się od nich wyrobu charakterystycznych koszyków, których sprzedaż w trudnych czasach była jej jedynym źródłem utrzymania), naznaczone niespełnieniem relacje z mężczyznami, a przed wszystkim miłość do nieogarnionych północnych lasów, "w których nie śpiewają ptaki".
Emily wyprawiająca się swoim "cygańskim" wozem w teren, by malować, otoczona ukochanymi psami, kotami, z nieodłączną małpką Woo, przyjaźniąca się z Indianami i malująca ich totemy, niszczejące lub rozkradane, malująca tak ważne dla rdzennej obrzędowości miejsca jak chata menstruacyjna, gorsząca tym prowincjonalna, skostniałą w swych upodobaniach publiczność oraz krytykę. Emily - malująca w stylu przywodzącym na myśl postimpresjonizm, czasem kubistyczne bryły, grube krechy Van Gogha, przypominająca mistyczne malarstwo Ciurlionisa - a jednak przemawiająca własnym, rozpoznawalnym głosem, uwieczniająca przed wszystkim drzewa- wyniosłe, ścięte, okaleczone, smotne. Tańczące drzewa, jak na jednym z jej najpiękniejszych, rozedrganym obrazie. Emily Carr, zrośnięta z lasami, które wydały ją na świat, czerpiąca z nich życiowe soki, samotna, nieustraszona, uparta. Przemierzająca w męskich buciorach cedrowe lasy i potragany brzeg Pacyfiku. Lokalna, swoista, nie oglądająca się na artystyczne salony, bardzo samotna, czasem zmęczona i zrozpaczona, do końca, mimo choroby, czynna, ale w tym swoim odcięciu zwycięska.
Podobnie jak Thoreau, patron wygnańców z wyboru, Emily Carr może stać się ikoną pewnej żywiowej i artystycznej drogi związanej mocno z tym, co dzikie, lokalne, biologiczne, warte ocalania, dalekie od zimnej abstrakcji. Imponuje nie tylko jej wielowymiarowe dzieło, ale może przed wszystkim postawa, bliska tej, jaką wyraziła wiele lat po śmierci Emily w 1945 roku inna północna artystka, również pisarka, malarka i graficzka, Tove Jansson: "Praca, praca, praca. I kochanie wszystkiego strasznie mocno".