sobota, 29 września 2012

Ścieżki ciała

"Trajektoria - krzywa zakreślana w przestrzeni przez poruszające się ciało."


(Veda Hille, okładka albumu "Path of a Body"z 1994 roku)

Miałam sześć lat, patrzyłam w lustro w łazience i myślałam, że właśnie tak wyglądają wszystkie dzieci na świecie, że moja twarz jest absolutnie średnia. Nie wyróżnia się zupełnie niczym. Kilka tygodni później miała zacząć nieprzyjemnie wyróżniać się okularami.
Poza tym żadne dziecko w zerówce nie złamało nosa ani nie miało tak małych oczu.
Nigdy go nie poznam, myślę o nim za dużo, męczy mnie od rana, przeraża mnie i przestrzega.
Parzący żołądek, głowa, podkrążone oczy, skórki przy paznokciach, nerwowo gładzone płatki uszu (aksamitność uszu - własnych, cudzych, kocich, psich, nawet tych jedwabistych grzybów przypominających małżowiny uszne, rosnących na próchniejących drzewach, przynosi dziwną ulgę) złamany nos, zimne stopy.

1986
2012
Wymyślanie - będę chłopcem z romantyczną fryzurą, który chciałby być piękną brunetką o wielkich oczach, która chciałaby być chłopcem zdobywającym szczupłe, piegowate dziewczyny. A jestem ciągle tutaj, coraz bardziej lubię to miejsce.

Ciemne i bagniste.

And a hand pulls into a dark heartbeat
I can barely be a mother
My heart cries out at our bodies
But we do not feel like lovers
Child o child
Soft triangle child
You are a small weight in me


Zawsze zaskakujące, swoje i nieswoje. Pozszywane z kawałków nieznanych przodków.

and when i let him in i feel my stitches getting sicker
i try to wash him out but like she said:the blood is thicker
i see my mother in my face
but only when i travel
i run as fast as i can run
but
jack comes tumbling after....



To nie jest oczywiste. Przesuwając językiem po zębach, dłonią po udzie, połykając krew, patrząc w lustro, przecierając oczy. Pocąc się i przytulając, próbując przecisnąć się wąskim korytarzem w pociągu pomiędzy innymi ciałami, żeby tylko ich nie dotknąć, leżąc w nocy z otwartymi oczami, marząc, żeby go dotknąć, marznąc, śliniąc poduszkę. Ciało przemierza ścieżkę jak kamień wyrzucony z procy. Nigdy nie było łatwo o tym mówić, może łatwiej jest mówić o duszy, o ideach, o tym wszystkim, co niepewne.

and when my hand touches myself
I can finally rest my head
and when they say take from his body
I think I'll take from mine instead

Łatwiej napisać piosenkę o spotkaniu przy Księżycu, o Bogu, o kraju lat dziecinnych niż o zapachu skóry, dotyku palców, o obejmowaniu własnego ciała. O tym, jaki wyraz potrafią przybrać bose stopy. A przecież tutaj się zaczyna. Wszystko, co się liczy zostaje zapisane na ciele.
Jedna z najpiękniejszych książek o ciele, jakie czytałam:

 http://www.jeanettewinterson.com/pages/content/index.asp?PageID=13 

Kamień, jaskinia, studnia, ciemna wieża, klatka. Albo coś zupełnie innego.


 
 

środa, 26 września 2012

Nagła, bolesna radość --- "This is one moment / But know that another / shall pierce you with a sudden painful joy."

Piętnaście lat temu, a może jeszcze dawniej, przydarzyło mi się jedno z najintensywniejszych spotkań w życiu. W przestronnej, pełnej światła bibiliotece, z jasnymi drewnianymi półkami sięgającymi sufitu spotkałam T.S. Eliota. Stał wysoko na drabinie i układał książki. A potem zszedł na dół i zaczęliśmy rozmawiać, a później płakać. Poza nami nie było tam nikogo. Nie pamiętam, kto mocniej kogo pocieszał ani o czym rozmawialiśmy. Pamiętam poczucie bliskości i pięknej rozmowy. I to dziwne uczucie straty, kiedy otworzyłam oczy.
Spotkania we śnie bywają prawdziwsze niż na tak zwanej jawie.


Dziś są 124. urodziny T. S. Eliota. Tego lata spotkałam go znowu, dwukrotnie. Po raz pierwszy w autobiograficznej opowieści mojej prawdopodobnie najukochańszej współczesnej pisarki Jeanette Winterson:


Jeanette opowiada o swoim pierwszym spotkaniu z Eliotem - też płakała.

"Kiedy dorastałam, książki były zabronione w naszym ubogim zielonoświątkowym domu, poza Biblią i kryminałami mojej matki. (...). Matka ustalała zasady równie okrutnie i dziwacznie co każdy mały, żałosny despota, a moja walka z nimi polegała na szmuglowaniu książek i ukrywaniu ich pod materacem albo czytaniu ich w bibliotece publicznej. Los sprawił, że kiedy miałam 16 lat i matka już-już miała wyrzucić mnie z domu na zawsze za złamanie bardzo ważnej zasady ( nie tylko Żadnego Seksu, ale Absolutnie Żadnego Seksu Z Osobą Tej Samej Płci) , popełniła błąd. Wysłała mnie do biblioteki po cotygodniowy ładunek kryminałów - na liście książek był "Mord w katedrze".
Matka myślała, że to saga o morderczych mnichach. W bibliotece otworzyłam książkę - wyglądała na trochę za krótką jak na kryminał. Nie słyszałam wcześniej o T. S. Eliocie, ale przeczytałam wers o "nagłej, bolesnej radości" i rozpłakałam się. Inni czytelnicy podnieśli na mnie wzrok z niesmakiem, a bibliotekarka upomniała mnie surowo, bo w tamtych czasach nie można było w bibliotece nawet kichnąć, więc wyniosłam książkę na zewnątrz i przeczytałam ją całą, siedząc na schodach w podmuchach północnego wiatru.
Ta osobliwa i piękna sztuka uczyniła tamten dzień możliwym do zniesienia, a musiałam wtedy znieść kolejną zawiedzioną rodzinę (jestem adoptowana, więc bycie odesłaną po raz drugi było wyjątkowo trudne), kłopoty z tożsamością seksualną i takie bezpośrednie problemy jak CO jeść, GDZIE mieszkać i jak zdać maturę.
Kiedy więc ludzie mówią, że poezja jest tylko luksusem dla wykształconej klasy średniej albo że nie powinna być czytana w szkołach, bo jest nieistotna, albo wydają inne tym podobne głupie sądy na temat poezji, podejrzewam, że wydającym je wszystko w życiu przychodziło całkiem łatwo. Trudne życie wymaga trudnego języka. I tym właśnie jest poezja. Tym obdarowuje nas literatura: językiem na tyle potężnym, by wyrazić to, Jak To Jest.
Nie pomylmy go jednak z realizmem. Siła nie leży bowiem po prostu w wyborze tematu czy jego społecznej istotności (...). Gdyby tak było, cała literatura nie-o-naszych-czasach byłaby dla nas tylko mentalnym muzeum. Sztuka trwa, ponieważ obdarza językiem naszą wewnętrzną rzeczywistość, i nie jest on jedynie prywatnym hieroglifem; jest przerzuconą poprzez czas więzią z tymi wszystkimi, którzy cierpieli i ponieśli klęskę, odnaleźli szczęście, stracili je, stawili czoła śmierci, ruinie, walczyli, przetrwali, poznali nocne godziny bólu bez żadnego pocieszenia".
(przeł. Kasia Gąsior)

Tutaj http://www.guardian.co.uk/books/2008/nov/15/ts-eliot-festival-donmar-jeanette-winterson przeczytać można cały esej Jeanette Winterson na temat Eliota, który w skróconej formie znalazł się w jej książce: http://www.jeanettewinterson.com/pages/content/index.asp?PageID=611

A ostatnie spotkanie z Eliotem: miałam w ręku nożyczki. Wycinałam skserowane okładki i książeczki do dawno skopiowanych i zapomnianych, a nagle odnalezionych płyt. W jednej z nich (Sofia Gubaidulina, "Offertorium") zobaczyłam słowa:


And all shall be well and
All manner of thing shall be well
When the tongues of flame are in-folded
Into the crowned knot of fire
And the fire and the rose are one



I oczywiście zaczęłam płakać. Nagła, bolesna radość.
A powyższe słowa, kończące "Cztery Kwartety", może jedno z najdoskonalszych dzieł XX wieku, przytoczył Eliot z pism Juliany z Norwich, średniowiecznej mistyczki:



Z porywem tej Miłości i głosem tego Wezwania

Nie ustalimy w dociekaniach,
A kresem wszelkich naszych poszukiwań
Będzie dojście tam, skąd wyruszyliśmy
I poznanie tego miejsca po raz pierwszy.
Przez nieznaną, pamiętaną bramę
Gdy na ziemi pozostanie do odkrycia
Tylko to, co było początkiem;
U źródła najdłuższej rzeki
Głos ukrytego wodospadu
A wśród liści jabłoni dzieci
Nieznane nam, gdyż nikt ich nie szukał
Lecz słyszane, jako półgłos, w ciszy
Między dwiema falami morza.
Żwawo teraz, tutaj, teraz, zawsze -
Stan całkowitej prostoty
(Kosztujący nie mniej niż wszystko)
I wszystko będzie dobrze i
Wszelkie sprawy ułożą się dobrze
Gdy płatki płomienia splotą się
W koronowany węzeł ognia
I ogień i róża staną się jednym.


(przeł. Krzysztof Boczkowski)

Najwięcej muzyki jest jednak w oryginale:

With the drawing of this Love and the voice of this Calling

We shall not cease from exploration
And the end of all our exploring
Will be to arrive where we started
And know the place for the first time.
Through the unknown, unremembered gate
When the last of earth left to discover
Is that which was the beginning;
At the source of the longest river
The voice of the hidden waterfall
And the children in the apple-tree
Not known, because not looked for
But heard, half-heard, in the stillness
Between two waves of the sea.
Quick now, here, now, always—
A condition of complete simplicity
(Costing not less than everything)
And all shall be well and
All manner of thing shall be well
When the tongues of flame are in-folded
Into the crowned knot of fire
And the fire and the rose are one.


(T.S Eliot, Four Quartets: Little Gidding, 1943)

Odłożyłam nożyczki i znalazłam się w bibliotece sprzed piętnastu lat. Dopiero teraz przypomniałam sobie, o czym rozmawialiśmy i dlaczego płakaliśmy, ja i czarno-biały poeta z odstającymi uszami. Co usiłujesz mi powiedzieć? Poezja jest lekiem, zaklęciem pozwalającym utrzymać głowę nad wodą.  Utrzymującym twój ciężar. Jeszcze trochę. A Wszystko Będzie Dobrze. 
Na małej, brudnej stacji kolejowej pod koniec tego lata Eliot był znowu ze mną i patrzył mi przez ramię na rozmazujące się (znowu, znowu) litery. 

PS. Ale nie zapominajmy, że na podstawie tekstów T. S. Eliota powstały "Koty"! Powyższy wpis dedykuję moim kotom, Tori i Busterowi oraz wszystkim kocim duchom.



wtorek, 25 września 2012

Tańczące Drzewo




Dzisiaj mija 80 rocznica urodzin Glenna Goulda.
Właśnie dlatego postanowiłam napisać o zupełnie innej artystce z Kanady. Nazywano ją Śmiejąca Się. Klee Wyck. Najodważniejsza Dusza. Po raz pierwszy usłyszałam o niej w tej pieśni:



Darest thou now, O Soul,
Walk out with me toward the Unknown Region,
Where neither ground is for the feet, nor any path to follow?


                   Powyższy cytat, otwierający jeden z wierszy Walta Whitmana, Emily Carr zapisała w swoim dzienniku wśród ulubionych wypisów z licznych lektur. Słowa te z pewnością można uznać za motto twórczości tej niepospolitej kobiety. Motto pochodzące z dzieła jednej z najważniejszych postaci literatury amerykańskiej, uznane za swoje przez artystkę, która przyczyniła się do udokomentowania życia w jednym z najbardziej odległych krańców amerykańskiego kontynentu. "Nieznany teren", niebezpieczne terytorium z wiersza Whitmana, to namacalne jak i rozumiane metaforycznie,  będzie od początku wielką fascynacją Emily - malarki, pisarki, podróżniczki.

                 Urodzona 13 grudnia 1871 roku w mieście - nomen omen- Victoria na wyspie Vancouver, wychowana w bogobojnym domu, pod opieką trzech starszych sióstr, Emily Carr od dziecka wykazywała zainteresowanie tym, co żywe, brudne, kosmate, omszałe, pnące się w górę, nie przystające w żaden sposób do odziedziczonej po przodkach wiktoriańskiej sztywnej moralności i estetyki. Miłośniczka zwierząt, otwartej przestrzeni, a nade wszystko drzew, potężnych kanadyjskich cedrów, sosen, świerków od dziecka tam własnie, w świecie surowej północnej przyrody poszukiwać będzie inspiracji. "Lasy, nie jesteście tylko grupą drzew" - napisze Emily w dzienniku podczas jednej ze swoich samotnych wypraw na Północ, tak źle widzianych przez rodzinę i społeczność, w której przyszło jej żyć i tworzyć.



               Mimo rocznego pobytu we Francji w celu rozwijania swych malarskich umiejętności, Emily Carr powróci do Brytyjskiej Kolumbii i pozostanie przede wszystkim malarką Miejsca, związaną z charakterystycznym krajobrazem Północno-Zachodniego Wybrzeża, piewczynią jego urody, a także jego rdzennych pieszkańców, ich sztuki oraz obyczajów. W katalogu do wystawy "Carr, O'Keeffe, Kahlo -Places of Their Own" (2001) Sharyn Rohlfsen Udall pisze: " Artystki te łączą pewne podstawowe podobieństwa - pozycja zawodowa, przywiązanie do miejsca i narodowości, intensywna więź z naturą, silne zainteresowanie rdzennymi kulturami - to wszystko łączy je jako kobiety i jako artystki oraz tworzy punkt wyjścia do pytań oraz poszukiwań miejsca kobiety-artystki w dwudziestym stuleciu. Każada z nich przezwyciężyła ogólne oraz indywidualne uprzedzenia, by zdobyć pozycję ważnej narodowej malarki."
              Emily Carr zdecydowanie jest z tej trójcy amerykańskich artystek reprezentujących trzy kraje Ameryki Północnej najmniej znana światowej publiczności. Być może ta niewątpliwa niesprawiedliwość zostanie wkrótce naprawiona, gdyż życie i twórczość artystki budzi niesłabnące zainteresowanie oraz- co niezywkle ważne- inspiruje współczesnych artystów z różnych dziedzin sztuki. W 1997 roku kanadyjska piosenkarka i kompozytorka Veda Hille, również mieszkająca w Vancouver,  napisała cykl piosenek oraz utworów instrumentalnych inspirowanych biografią oraz działami Emily. Wszystkie słowa w piosenkach zaczerpnięte zostały z dzienników Emily oraz jej książek: The Book of Small, Growing Pains, Heart of a Peacock, The House of All Sorts, Hundreds and Thousands, Klee Wyck, Pause (a Sketchbook).

               Veda wspomina w swoim cyklu pieśni (użytego również jako suita do baletu zainspirowanego życiem Emily Carr)



 o współpracy artystki z kanadyjską Grupą Siedmiu- ugrupowaniem artystycznym inspirującym się przede wszystkim kanadyjskim krajobrazem. Głównie jednak eksploruje osobistą twórczość Emily, jej fascynację i przyjaźń z  plemieniem Kwakiutlów (Carr inspirowała się wyjątkowo bogatą sztuką materialną tej grupy rdzennych Amerykanów, nauczyła się od nich wyrobu charakterystycznych koszyków, których sprzedaż w trudnych czasach była jej jedynym źródłem utrzymania), naznaczone niespełnieniem relacje  z mężczyznami, a przed wszystkim miłość do nieogarnionych północnych lasów, "w których nie śpiewają ptaki".


                 Emily wyprawiająca się swoim "cygańskim" wozem w teren, by malować, otoczona ukochanymi psami, kotami, z nieodłączną małpką Woo, przyjaźniąca się z Indianami i malująca ich totemy, niszczejące lub rozkradane, malująca tak ważne dla rdzennej obrzędowości miejsca jak chata menstruacyjna, gorsząca tym prowincjonalna, skostniałą w swych upodobaniach publiczność oraz krytykę. Emily - malująca w stylu przywodzącym na myśl postimpresjonizm, czasem kubistyczne bryły, grube krechy Van Gogha, przypominająca mistyczne malarstwo Ciurlionisa - a jednak przemawiająca własnym, rozpoznawalnym głosem, uwieczniająca przed wszystkim drzewa- wyniosłe, ścięte, okaleczone, smotne. Tańczące drzewa, jak na jednym z jej najpiękniejszych, rozedrganym obrazie. Emily Carr, zrośnięta z lasami, które wydały ją na świat, czerpiąca z nich życiowe soki, samotna, nieustraszona, uparta. Przemierzająca w męskich buciorach cedrowe lasy i potragany brzeg Pacyfiku. Lokalna, swoista, nie oglądająca się na artystyczne salony, bardzo samotna, czasem zmęczona i zrozpaczona, do końca, mimo choroby, czynna, ale w tym swoim odcięciu zwycięska.
 Podobnie jak Thoreau, patron wygnańców z wyboru, Emily Carr może stać się ikoną pewnej żywiowej i artystycznej drogi związanej mocno z tym, co dzikie, lokalne, biologiczne, warte ocalania, dalekie od zimnej abstrakcji. Imponuje nie tylko jej wielowymiarowe dzieło, ale może przed wszystkim postawa, bliska tej, jaką wyraziła wiele lat po śmierci Emily w 1945 roku inna północna artystka, również pisarka, malarka i graficzka,  Tove Jansson: "Praca, praca, praca. I kochanie wszystkiego strasznie mocno".



  Tutaj można obejrzeć wiele obrazów Emily:
http://www.museumsyndicate.com/artist.php?artist=684
Napis na nagrobku - chciałabym taki!...