sobota, 27 października 2012

Dziewczynka w Wannie, Chłopiec w Wieży // "Hypocrite reader, my double, my brother"

                Była sobie mała Dziewczynka, która mieszkała ze swoim tatą w Wannie. Wanna była ogromna, wypełniona wodą, aligatorami, rybami, krabami, dziećmi, pijakami, fajerwerkami, rękawicami baseballowymi, dobrą muzyką i co tam się jeszcze nadarzyło. Dziewczynka rysowała węglem na ścianie kartonowego pudła swoją historię, zupełnie jak artyści z paleolitu. Jej nieobecna mama była pogromczynią aligatorów, jej tata uczył ją rozłupywać kraby. Dziewczynka lubiła słuchać wszystkiego, co żyje. Krzyczała, gdy była zła i spała, kiedy była zmęczona. Miała na imię Hushpuppy czyli Bułeczka Kukurydziana.


                 Był sobie Chłopiec, który mieszkał w wieży w Nowym Jorku zupełnie sam. Miał trzydzieści kilka lat i młodszą siostrę, której nie chciał widzieć, ale ona wśliznęła się potajemnie do jego wieży, jak to młodsze siostry potrafią.Większość czasu spędzał zamknięty za szklaną ścianą. Najbardziej na świecie lubił uprawiać seks z kobietami, których nie znał albo tak mu się przynajmniej wydawało (że lubi, nie że nie zna kobiet, bo naprawdę nie znał ich wcale). Lubił też, biegając nocą po ulicach, a raczej uprawiając jogging (bo "bieganie" brzmiałoby dla niego trochę chaotycznie i podejrzanie, chłopcy tego rodzaju wolą coś "uprawiać" niż po prostu to robić) słuchać przez słuchawki Glenna Goulda grającego Bacha. Chłopiec miał na imię Brandon, ale nie był żeglarzem. I na pewno nie był mnichem.



                 Wieża i Wanna leżą w tym samym kraju. Wilgotna kraina Bathtub, regularnie zatapiana, szarpana huraganami, zbudowana z odłamków tego, co ocalało, to prowincjonalna Luizjana. Zaludniona wielobarwną zbieraniną ludzi, których łączy Miejsce - niełatwe, nieprzystające do tego, co zwykliśmy (my! ale my - gdzie, my - kto? ) nazywać godziwymi warunkami do życia, ale ich własne, pełne specyficznych kolorów, smaków, dźwięków. Nowy Jork to Nowy Jork i niewiele więcej da się o nim powiedzieć, bo tam jest chyba wszystko, cokolwiek człowiek może wymyślić, oprócz prowincjonalnej Luizjany i wielkiego garnka z gotującym się gumbo.
                 Akcja filmów "Wstyd" (Shame, 2011, reż. Steve McQueen) i "Bestie z południowych krain" (Beasts of the Southern Wild, 2012, reż. Benh Zeitlin) rozgrywa się w tym samym kraju - USA, w tym samym czasie- teraz. Hushpuppy i Brandon mówią po angielsku, ale żyją jakby na innych planetach. To Chłopiec z Północy i Dziewczynka z Południa, amerykańskie yin i yang, bohaterowie najbardziej poruszających obrazów, jakie zdarzyło mi się oglądać w kinie przez ostatni rok.

"- Ja przynajmniej mam własne mieszkanie.
- Masz mieszkanie, fanta-kurwa-stycznie! Masz mieszkanie i pracę, więc jesteś godzien czci.
- Przynajmniej nie zależę od nikogo. Ty jesteś zależna, jesteś pasożytem.
- Nie masz nikogo! Nie masz nikogo oprócz mnie i swojego zboczonego szefa."

Brandon i jego siostra mówią różnymi językami. To nie jest rozmowa, to stukanie w szybę. Może nawet nie to.

"Wszechświat polega na tym, że wszystko dobrze do siebie przylega. Jeśli jedna część się rozwali, choćby najmniejsza, to rozwali się cały wszechświat." Tak mówi Hushpuppy. Dziewczynka wie, że potop nie zdarzył się dawno temu, w Biblii, ale zdarza się teraz, w Luizjanie - może zdarzyć się w każdej chwili, a wtedy "te zwierzęta, które nie mają tatusia, który by je w porę wsadził na łódkę, zginą". Wie też, że już niedługo potop zaleje cały świat, bo lodowce topnieją. Hushpuppy wie, że żyjemy (my, tak , my tu, tam, wszędzie, zawsze) na skraju katastrofy. Tylko razem możemy tę katastrofę przetrwać. W katastrofę dobrze jest zasnąć na czyimś ramieniu, nawet gdyby miało się już nigdy nie obudzić.


         Wszystko prędzej czy później sprowadza się do opowieści o Chłopcu i Dziewczynce, ona wychodzi z Wanny i ratuje go z Wieży na dalekiej Północy:
"Był zupełnie siny z mrozu, prawie czarny, ale nie spostrzegł tego wcale, gdyż Królowa odjęła mu swym pocałunkiem wrażliwość na zimno, a jego serce stało się kawałkiem lodu. Chodził i zbierał płaskie, ostre kawałki lodu, które składał w ten sposób, aby coś z nich wyszło. Układał najkunsztowniejsze wzory, była to lodowa łamigłówka, w jego oczach figury te były nadzwyczajne i niezwykłej wagi. Składał figury, które tworzyły napis, ale nie udawało mu się ułożyć słowa, na którym mu właśnie zależało. Słowem tym była "Wieczność". Jeśli uda ci się ułożyć to słowo, staniesz się zupełnie niezależny...
Zupełnie sam w olbrzymiej lodowej sali, przyglądał się kawałkom lodu i myślał, myślał aż coś w nim zatrzeszczało, siedział zupełnie sztywno i cicho, mogło się zdawać, że zamarzł.
I wtedy właśnie Dziewczynka weszła przez wielkie wrota pałacu. Poznała go, rzuciła mu się na szyję, objęła go mocno i wołała:
-Nareszcie cię odnalazłam!
Ale on siedział zupełnie cicho, sztywny i zimny.
Wtedy zapłakała..."
Stop.

Wszystkie łzy na świecie nie pomogą, jeśli nie spróbujemy poszukać wspólnego języka.
"Spojrzał na nią, a ona zaśpiewała mu pieśń:


Hipokryto, czytelniku, sobowtórze, mój bracie
Gdzie zgubiliśmy drogę?
Jakbyśmy mówili językami...
Nie rozumiem ani słowa.
Wyjdź ze swojej głowy
Do mojego świata
Wyjdź 
Teraz

A oni wzięli się za ręce i wywędrowali z wielkiego pałacu, i rozmawiali o różach kwitnących wysoko na dachu. I nagle zrozumieli starą pieśń.

Siedzieli więc oboje, dorośli, a jednak dzieci, dzieci w sercach, i było lato, gorące, błogosławione lato."

poniedziałek, 22 października 2012

Wizytówka // This ocean is wrapped around that pineapple tree


Drzewo ananasowe nie wyrosło z puszki - tylko takie ananasy, blade, dziurawe plastry jadłam przez większość życia.

Ananasy wcale nie rosną na drzewach, wokół których owija się miłośnie ocean.
Kiedyś śniły mi się ananasy kołyszące się z wiatrem wysoko na Drzewie.
Ananasy to byliny - jak astry, dziewanny, krokusy, konwalie. Mój ulubiony rodzaj słodyczy. Kolczasty z wierzchu, nieporównany wewnątrz. Szczypiący w kącikach ust.
Owoc z Kręgosłupem trudnym do skręcenia.
Na Karaibach i w obu Amerykach stał się symbolem gościnności.


Są piosenki, które zna się tak dobrze, że chciałoby się wytatuować je sobie na ciele, bo są z nami tak długo, i właściwie nie wiadomo dlaczego. Spośród tych wszystkich piosenek jest jedna, która zawsze przychodzi i mówi: "Tak, to właśnie JA. Pamiętaj, jak już będziesz szła do tego salonu tatuażu". To piosenka o burzach, jeżynach, śniegu. O tym, że mogę robić mnóstwo planów, ale Ogień może równie dobrze planować sobie, że zostanie Wodą. O wiadomości od Jezusa, nie wiadomo właściwie jakiej. O pocałunkach, za które warto oddać każde niebo. I o Drzewie Ananasowym.

Ten Ocean zawsze będzie owinięty wokół Drzewa. Nieważne, jak bardzo kłuje.


PS. Cyr. pamięta, jak pisałyśmy rok temu list do Tori w foyer Sali Kongresowej, rysując na kartce ananasy i serca. A Tori mimo to nie zaśpiewała "Cooling". Wierzymy, że  tylko dlatego, iż korespondencja została przejęta przez mściwych ochroniarzy.


czwartek, 18 października 2012

4x7

Babka często wspominała, że mając kilka lat, chodząc z nią po wsi i odwiedzając sąsiadki, znikałam. Znajdowali mnie a to w kurniku, a to w sadzie, ukrytą, śpiącą albo zajętą sobą. Niewiele pamiętam z tych spacerów - tylko śliwkowe sady, obce schody, to, że była zawsze wczesna wiosna albo późna jesień, pod gałęziami drzew panował mrok, pachniało dymem z ogniska, w dolinie rozlegały się nawoływania.
W moich wspomnieniach trwa wieczne popołudnie.
Popołudnie to najlepsza pora na świecie. Złote światło popołudnia, popołudniowa herbata, chwila ciszy i doskonałego spokoju.
Dziś o 17.00 skończę 28 lat. Cztery siódemki, cztery cykle - niech to zabrzmi ezoterycznie, ale granica każdego z nich przynosiła zmianę.
Zużyłam już całe cztery ciała, wszystkie komórki cztery razy uległy wymianie. Jakie będzie piąte?

A teraz: oto są Rzeczy, dla których Warto Żyć i Zobaczyć, Co Będzie Dalej.
"My Favourite Things".


Chmury. Obłoki. "Ice-cream castles in the air", jak śpiewa Joni.


To Drzewo. Wszystkie drzewa.


Beethoven.


Wiatr. Wicher. Eter. Takie niebo.


Tęcze, Burze i Popołudnia.


Koty. Psy , Wilki, Jeże, Borsuki, Lisy, Foki, Kruki, Kangury Północne. I inni.


Jesiony w Garlicy.


Kwiaty Brzoskwiń.


Pociągi, Dworce i Podróże.


Finał "Króla Lwa".


Latarnia Morskie. Morze, Ocean, Rzeka. Ważki nad Rzeką, kąpiele w zimnej wodzie, chodzenie po wodzie, pływanie, zanurzenie.


Ta Piosenka, ta Kobieta.

I jeszcze wata cukrowa, ptaki o piątej rano w maju, zapach świata w kwietniu, Radio, fortepiany i pianina, harfa i obój, Słońce, Księżyc, Soboty Wielkanocne, fiołki, powieści Dickensa, biblioteki, zielona herbata i gorzka czekolada, sukienki w kwiatki, wieszanie prania na sznurku.

I Ty. I Ty też.

Open me. Wide. Narrow. Pass through me, and whatever lies on the other side, could not be reached except by this. This you. This now. This caught moment opening into a lifetime.
jeanette winterson

ps. Za tydzień idę na spotkanie z Jeanette. Co za piękny prezent!

niedziela, 7 października 2012

A otra cosa, mariposa...



Każdemu przecież wiadomo, że jeśli pierwszy motyl, którego zobaczy się na wiosnę, jest żółty, to lato będzie wesołe. Jeśli jest biały, będzie to tylko spokojne lato. (O czarnych i brązowych motylach najlepiej nawet nie wspominać, gdyż jest to zbyt smutne).

(Tove Jansson, "W Dolinie Muminków")

Jesień zaczęła się od modraszka. Nie widziałam ich przez całe gorące i piękne lato (pamiętam - wiosną pierwszy był cytrynek, muminkowe wróżby się sprawdzają). 




A teraz - Blue October i Modraszek. I wspomnienia wszystkich jesiennych, letnich, wiosennych, dziennych i nocnych motyli. Ćma spacerująca po nagim ramieniu w letnią noc. Słabnący jesienny motyl sprzed wielu lat, który przyssał się do mojej dłoni swoją spiralną trąbką. Radość z szafirowej ważki (to nie to samo, ale też jak nieprawdopodobny klejnot) - tyle ich krążyło nad brzegiem rzeki tego lata, a tylko jedna przysiadła na moim palcu, na chwilę, łaskawie dała się ponieść w połyskujące popołudnie, w dół rzeki. I oczy na motylich skrzydłach patrzące na mnie spomiędzy zeschłych liści na podłodze lasu. 

Kocham motyle - ale nie tak jak Nabokov, nie łapię ich, już nigdy - tylko zaklinam z daleka. W dzieciństwie narobiło się dość szkód próbując łapać za skrzydła bielinki - palce pobrudzone białym, kredowatym proszkiem z ich skrzydeł. 

Przyznać się do kochania motyli - jak przyznać się do kochania tęcz, Wagnera i jednorożców. I nieprzyzwoicie pięknych, nieprzyzwoicie prostych melodii. Oto jeden z takich utworów.  Najpiękniejszy motyli teledysk, jaki znam, do jednej z tych piosenek, o których się myśli DLACZEGO, do diabła, samemu się ich nie napisało i że, być może, jednak warto...



Mercy's eyes are blue 
when she places them in front of you
nothing holds a roman candle to
the solemn warmth you feel inside


Tori o motylach i ich sprawkach śpiewała co najmniej dwukrotnie. Kiedyś drapieżnie:


And is it right, butterfly? They like you better framed and dried 

Po latach - łagodniej, jakby po latach miało się, paradoksalnie, więcej czasu i cierpliwości dla chłopców uganiających się z siatkami i szpilkami za nie wiadomo czym:


You say the word
You know I will find you
Or if you need some time
I don't mind
I don't hold on
To the tail of your kite
I'm not like the girls that you've known
But I believe I'm worth coming home to
Kiss away night
This girl only sleeps with butterflies

So go on and fly,  boy


Nie może zabraknąć motylej piosenki dla wszystkich frankofońskich przyjaciół. Na szczęście zarówno Tori jak i Serge napisali - jestem o tym coraz bardziej święcie przekonana i gotowa dowieść wszechstronności moich osobliwych rodziców chrzestnych - piosenki na każdy temat.

Les autres filles te séduisent;
De mille feux, leurs pierreries
Attirent au cœur de la nuit
Les papillons noirs 


Jednak zanim Tori, zanim Serge, zanim zaczęło się skubanie białych skrzydeł i zaklinanie mazowieckich ważek, kupowanie na jarmarku w Andaluzji spinek w kształcie motyli (zielony i pomarańczowy), zanim cokolwiek w ogóle się zaczęło, był dom  na wzgórzu, w nim gramofon "Artur", a na nim obracała się pierwsza, najukochańsza czarna płyta:


Najbardziej przejmowałam się niewesołym losem głównego antagonisty: biednego, uwięzionego potwora Dziubala Burego. Dziubal mówił - i śpiewał - głosem Piotra Fronczewskiego, co jakąś tę moją mroczną skłonność wyjaśnia (proszę posłuchać od 1'44):


Niełatwo wykorzenić nieco niekonsekwentne upodobania zarówno do outsiderów zamkniętych za karę i własną burość w dziupli, jak i do beztroskich piosenek o motylach i harcach na łące, jeśli nabyte zostały w wieku lat trzech. Pani Darling z "Piotrusia Pana" twierdziła wręcz, że "dwa lata to początek końca". 
Ale to już inna historia, motylku.

poniedziałek, 1 października 2012

Each Step Can Heal / Każdy krok leczy

Kolejny październik, najpiękniejszy, najokropniejszy miesiąc w roku, kiedy znowu uświadamiam sobie, że umrę, bo urodziłam się w październiku. Nazwa naszpikowana trudnościami, rewolucyjna, czerwona i niebieska. 



Mniej światła, więc potrzeba jeszcze więcej muzyki. Żeby się nie bać posępności październikowych, urodzinowych neuroz. Znalazłam filmiki (piękne słowo "filmikowanie" w czasach zupełnie innych wynalazł Miron Białoszewski) z jesiennej wycieczki rowerowej sprzed dwóch lat. I piosenkę Sophie Molety, która jest jak lekarstwo i kartka z pamiętnika. Sophie też ma urodziny w październiku, ale u niej wtedy jest wiosna. Jej mama zawsze przynosiła jej w dniu urodzin ogromny bukiet chabrów.


Each step can heal
Every little thing i feel
Is it wrong to have some ideals
About the ways to heal

And i need to go away now
Far from this situation
There's been a lot lot lot of damage done
Without deep communication

And until we learn to love ourselves
Nobody can do it for you
Until you learn to respect yourself
Nobody is gonna know how to treat you

Until you stop to project yourself
Nobody else can come in freely
Until you learn to lose yourself

Give up give up give up

'Cause its arts for arts sake
It's money
For a piece of
Prime beef steak
It's love for loves sake
It's respect for freedoms sake

It's arts for arts sake
Money for a prime beef steak
Love for loves sake
Respect for freedoms sake