Nie mam zdania na temat architektury, poruszam się w niej na oślep, instynktownie wiem tylko, kiedy coś mnie olśniewa, a kiedy degustuje i wpędza w panikę (bloki z wielkiej płyty, ich odbijające niebo szeregi szyb i szyby wind, zsypy na śmieci na końcu ciemnych korytarzy). Wielkie gmachy o tysiącu splątanych korytarzy i dławiących klatek schodowych, które są treścią moich koszmarów. Najpiękniejsza architektura to dla mnie czerwone domy z Bullerbyn, sądeckie domy ze ściemniałego drewna, warmińskie ceglane domy z zielonymi oknami i drzwiami (na Wyspie Księcia Edwarda były białe domy z zielonymi oknami) i białe, walcowate kościoły na Bornholmie, hobbickie nory i drzewo Robin Hooda z pierwszego zestawu Lego, jaki miałam (to powracające marzenie, by mieszkać we wnętrzu drzewa i by ono nadal żyło, oddychało, zrzucało i wypuszczało liście.
W powieści "Śmierć i wiosna" Mercè Rodoredy "mężczyzna, który wszedł do wnętrza drzewa, aby umrzeć był moim ojcem". Czy nigdy nie może być tak, żeby wejść do wnętrza drzewa i żyć? Pustelnik, który mieszkał przy Diabelskim Kamieniu w Beskidzie Wyspowym (będąc na Północy mówię, że jestem właśnie stamtąd) i flitował z Babką, kiedy odwiedziłyśmy go pewnej jesieni gdy miałam dziesięć lat, sypiał w drewnianej trumnie. A rano z niej wstawał i suszył banknoty, które turyści wrzucali "na szczęście" do dziury w Kamieniu napełnionej deszczówką lub rosą.
Chcę wejść do środka drzewa i żyć, zobaczyć świat z punktu widzenia drzewa, a potem wybiec pod szerokie niebo i biegać w kółko z radości, że mam nogi.