"Po co człowiek żyje tak długo, skoro wszystko, co ważne i co będzie się wspominać przez resztę życia dzieje się w ciągu pierwszych dwunastu lat?" - zapytał w zeszłym roku mój brat, a on zwykle ma rację, nawet wtedy, kiedy nie mam odwagi mu tego przyznać, bo jest młodszy, bo jestem przekorna, bo trzeba podtrzymać konwersację, a potakiwanie to nie rozmowa, więc nie zdziwcie się, że kwestionuję prawie wszystko, ja po prostu bardzo lubię rozmawiać.
Nie jest to jakaś mdła nostalgia, jakieś cukierkowe dzieciństwo. Dzieciństwo rzadko jest słodkie, moje smakowało raczej śledziami, musztardą i zielskiem.
Od tamtego czasu nie zdarzyło się absolutnie nic nowego. Rzeczy są trochę większe, osoby są wariacjami na temat innych osób albo przedziwnie spotkanymi duchowymi krewnymi, których istnienie przeczuwało się od zawsze, których ze zdumieniem i ulgą rozpoznaje się niemal od razu - albo po pierwszej szczerszej rozmowie i szerszym uśmiechu.
A tak naprawdę to miał być wpis audiofilski.
Najlepsza sala koncertowa, jaką odwiedziłam, miała z półtora metra kwadratowego powierzchni, dach z koca i ściany z krzeseł. Podczas jednego z domowych biwaków (może było gorąco, może brata nie było w domu i czułam się nieswojo, może po prostu chciałam spać na podłodze) zagrzebałam się w koce i zasypiałam w moim szałasie z radiem w pobliżu. Wtedy po raz pierwszy słyszałam operę barokową. Nie wiem, którą, czyją, wiem, co słyszałam, co widziałam. W salach koncertowych, teatrach jest za jasno, za duszno, za tłoczno. Coraz więcej kurzu spada na pałac. Coraz rzadziej udaje tak się zagrzebać w kocu, w trawie, żeby dogrzebać się do cudu w sobie, do przeczucia światła, gdy w domku z koca na materacu, przez sen słyszało się orkiestrę barokową i głowie eksplodowały chmury gołębi pod złocistym niebem. Wenecja jest w głowie.
Głosie w ciemności, zabierz mnie do pałacu tak pięknego jak domek z koców i krzeseł
"Tak, są w domu, ale nie chcą z tobą rozmawiać. Ze mną możesz pogadać, w końcu mamy wspólne dzieciństwo".