Tekst powstał osiem lat temu. Ale w mojej miłości do kina i postaci Andrzeja Kondratiuka i Igi Cembrzyńskiej nic się nie zmieniło.
Katarzyna
Gąsior
Tao Andrzeja Kondratiuka
Wszyscy ludzie pełni są pragnień, dążeń, i
tylko ja jeden jak gdyby pozostawiony jestem (sobie samemu).
Zaiste, w piersi mej kryje się serce człowieka głupiego -
otępiałe, pogrążone w chaosie.
Niechaj jednak inni błyszczą blaskiem swego umysłu, a ja sam
wolę jak w odrętwieniu, w bezdennej zadumie się zatopić.
Jestem obojętny na wszystko jak morze, (co bezustannie swe wody
przelewa); los rzuca mnie we wszystkie strony, jak gdybym nie mógł
się nigdzie zatrzymać.
Niechaj wszyscy ludzie mają jakieś cele i pragnienia, ja tylko
jeden wolę pozostać otępiałym nędzarzem.
Tylko ja jeden różnię się od innych ludzi i cenię sobie
czerpanie pokarmu z matki
( - natury).
Gdzie leży filmowa Kraina Środka? Czy trzeba sięgać po
dzieła z Chin, aby zasmakować tego szczególnego rodzaju spokoju,
który zwykliśmy kojarzyć ze sztuką Dalekiego Wschodu? A może
ducha chińskich mędrców można odnaleźć w filmowych pejzażach
znacznie nam bliższym i znajomym? Krajobrazy te są pozornie dobrze
znane, a jednak niedostępne dla większości widzów. Oswojone, a
przez to jakże często niedoceniane. Szumiące na wietrze drzewa,
kołysząca się na wodzie łódka, chowające się w gałęziach
ptaki, ślimak pijący krople czerwcowego deszczu, kobieta jedząca
czereśnie, hipnotyczny chór żab, łopiany, morza w balii wody,
obracające się ciągle młyńskie koło czasu. Jak pisał
Czuang-tsy blisko 2300 lat temu:
To,
że świat jest w ciemnościach i zamęcie, wynika z umiłowania
wiedzy. Dlatego też wszyscy na świecie pragną poznać, czego nie
znają, a nikt na świecie nie dąży do poznania tego, co jest mu
już znane.
Ta
maksyma zdaje się przyświecać od niemal trzydziestu lat twórczości
Andrzeja Kondratiuka, którego ośmielam się nazwać jedynym w kinie
polskim, a może
i
europejskim, filmowym taoistą.
Od razu śpieszę dodać, że nie zapominam przy tym o
znanej i zawsze obecnej u tego twórcy fascynacji nauką,
wynalazkami, techniką. W rozmowie z autorem monografii Filmowa
twórczość Andrzeja Kondratiuka reżyser wyznaje:
(…)
Podziwiam tych, którzy potrafią wniknąć w samą esencję, w głąb
komórki, słowem – ludzi nauki. (…) Chylę głowę przed każdym,
który próbuje odkryć proste prawdy, fundamentalne.
Takie
rozumienie wiedzy, niezaciemniające natury rzeczy, ale usiłujące
przeniknąć jej esencję, jest pokrewne myśli taoistycznej:
Dlatego
właśnie tao jest wielkie, niebo jest wielkie, ziemia jest wielka i
człowiek, (który poznał ich tajemnice) jest wielki.
Na
świecie są cztery rzeczy wielkie i człowiek jest jedną z nich.
Taoistyczny duch w późnych filmach Andrzeja
Kondratiuka jest obecny przede wszystkim w obrazie, w podejściu do
czasu, przyrody i człowieka. Nie można tej intuicji udowodnić
matematycznie, wykazać niezbicie, że reżyser inspirował się w
jakikolwiek sposób starożytną myślą chińską. Jednak istnieje
wewnętrzny pierwiastek, który sprawia, że kino Kondratiuka
zachwyca swoją odmiennością, innym rytmem, zanurzeniem w inny
porządek – czemu nie nazwać go tao, słowem, które bierze swój
początek w tajemnicy? W zadziwiający bowiem sposób świat
przedstawiony w filmach polskiego reżysera pokrywa się ze światem
ukazywanym przez taoistycznych myślicieli i artystów. Harmonia tego
mikrokosmosu wydaje się wypływać ze źródeł zupełnie innych niż
większość europejskiej sztuki filmowej. Źródła te leżą bowiem
na Dalekim Wschodzie.
Andrzeja Kondratiuka można nazwać człowiekiem
Wschodu z wielu powodów, wydaje się też, że sam reżyser nie ma
nic przeciwko takiemu rodowodowi. Urodzony w Pińsku, obecnie leżącym
w granicach Białorusi, spędził dzieciństwo na Syberii i w
Kazachstanie, a więc w głębi Azji. Choć dla wielu zesłanie jest
prawdziwą traumą, Kondratiuk przywołuje dobre wspomnienia z
tamtych czasów:
W
sytuacji obiektywnie tragicznej ja dostałem bardzo wiele, to była
najbardziej interesująca podróż mego dzieciństwa. Może dlatego
nie mam takich kombatanckich wspomnień – nie dramatyzuję. Bo dla
mnie ta sprawa nie była jakaś przerażająca.
Reżyser
przyznaje się też do inspiracji Dalekim Wschodem:
Najbliższy
jest mi buddyzm, co nie znaczy, że jestem jego wyznawcą –
dlatego, że reinkarnacja jest tu porażająca. Nie chcę
reinkarnacji i nie wierzę w nią. (…) Przeraża mnie ta
perspektywa. To jest tak: jeśli jestem tu, na tej ziemi, to
chciałbym być jak najdłużej, ale jeżeli już odjazd – to nigdy
więcej.
Taka postawa przywodzi na myśl główne tropy taoizmu
– kultury duchowej, która, wraz z przeciwstawnym sobie pod wieloma
względami konfucjanizmem, kształtuje do dziś cywilizację Chin
oraz wielu innych krajów Dalekiego Wschodu. Warto wspomnieć, że
buddyzm zen (w Chinach zwany chan) często nazywa się taoizmem w
buddyjskich szatach. Jednak między tymi dwoma wielkimi systemami
filozoficznymi istnieją także wyraźne różnice:
Przeciwnie
do buddysty, który ma Nirwanę, swoją ostatnią nadzieję i
wierzenie, prawdziwy taoista nie ma żadnej nadziei ani wiary.
Odchodzi ze świata bez perspektywy raju i bez nadziei na
nieśmiertelność. Oddala się, ponieważ widzi szaleństwo
zdawkowości rozmów o niczym. Resztę życia spędzi tak jak sobie
na to pozwoli – niczego nie oczekując i nic nie robiąc, w sercu
niewierny aż do samego końca, jednak taki niewierzący, który
przekonawszy się jakie ograniczenia dotyczą wszystkiego na ziemi,
pozostawia ją w tym samym stanie. I nie będzie czynił dogmatu ze
swej niewiary.
Słowa
te – oczywiście z pewnymi zastrzeżeniami – można odnieść do
postawy artystycznej Andrzeja Kondratiuka poszukującego, niczym
taoistyczny mistrz, przede wszystkim ducha swobody, niezbędnego, by
żyć i tworzyć.
Krytycy akcentują w dziele i postaci Kondratiuka osobność,
rozmyślne zajmowanie miejsca na marginesie, niejako poza światem.
Jednak taka ocena zakłada istnienie punktu odniesienia, jakim jest
podświadomie akceptowane przez większość ludzi właściwe
postępowanie. Normy nakazujące artyście zachowywać się w pewien
konwencjonalny sposób oraz wypełniać niepisaną umowę, że dzieło
ma być albo fajerwerkowo atrakcyjne, albo w niesłychanie
niezrozumiały sposób ponure, filozoficzne, artystowskie, czyli
pozornie głębokie, wiążą większość współczesnych reżyserów
filmowych. Trudno znaleźć twórcę, który byłby niefrasobliwym i
zadumanym zarazem, nieprzewidywalnym, lekceważącym modę, odważnym,
wątpiącym, a nieczyniącym dogmatu ze swej niewiary
partnerem dialogu z widzem. Takim filmowym artystą z pewnością
jest nadal Andrzej Kondratiuk. Zaskakująco mizerna frekwencja na
pokazie jego ostatniego filmu Pamiętnik Andrzeja Kondratiuka
(2006) na Krakowskim Festiwalu Filmowym w 2007 roku świadczy
tylko o tym, w jak niełatwą drogę wyruszył reżyser wiele lat
temu.
– Wiem, że nie lubisz, kiedy kłócę się z Bogiem.
– Nie bądź śmieszny. Myślisz, że on cię słucha?
– Jeżeli jest, to słucha.
– A jeżeli go nie ma?
– Też będę wrzeszczał pod niebiosa.
– Po co?
– Żeby ludzie myślący podobnie jak ja nie czuli się
osamotnieni.
Powyższy dialog pochodzący ze Słonecznego zegara (1997)
reżyser tak skomentował w wywiadzie: Ta ostatnia kwestia jest
wyznaniem autorskim.
Ryzyko, jakie podejmuje filmowiec działający na własną rękę,
wypowiadający się tylko we własnym imieniu, nie komentujący
przemian historycznych czy społecznych, ale pochylający się nad
migotliwą powierzchnią rzeki czasu i tam szukający swego odbicia,
przynosi nagrodę, jeśli nie w formie uznania krytyków czy masowej
publiczności, to w postaci głębokiego przywiązania, jakie wzbudza
w nielicznych, a przez to tym cenniejszych, widzach. Żona i ulubiona
aktorka Andrzeja Kondratiuka, Iga Cembrzyńska, wspomina jedną z
samotnych wycieczek:
Wyjazd
do Pobierowa to spotkanie z obcymi ludźmi, którzy mnie zaczepiali,
dziękowali za role, które zagrałam, za to, że istnieję, za
„Gwiezdny pył”, za „Cztery pory roku”, za „Mleczną
drogę”(…). Bardzo często ci ludzie pozdrawiali Andrzeja i
prosili o następne filmy.
Co sprawia, że dzieła tej niezwykłej pary artystów
stanowią odrębną krainę na filmowej mapie świata, rządzącą
się własnymi prawami? Czemu wielu widzów właśnie w Gzowie
znajduje ojczyznę swojej wyobraźni, tam chętnie pozwoliłoby jej
osiąść na zawsze i niczego już nie oczekiwać, nic nie robić?
Być może dlatego, że w Gzowie jest wszystko, czego potrzeba.
Tchnie ono tym samym czarem, co grecka Arkadia, Stumilowy Las A. A.
Milne’a, Tolkienowskie Shire czy Brzeg Rzeki z książki O czym
szumią wierzby Kennetha Grahama. Ten czar to niewyrażalne i
najprostsze tao, do którego nie można przybliżyć się przez
intelektualne rozważania. Pomóc w jego zrozumieniu może tylko
zanurzenie w obrazie. Po bliższym przyjrzeniu się formie późnych
dzieł Andrzeja Kondratiuka zaskakuje ich pokrewieństwo z
taoistycznymi pejzażami. Zaryzykuję stwierdzenie, że to, co różni
Kondratiuka od innych reżyserów, jest tym samym, co odróżnia
sztukę zachodnią od wschodniej.
Zgodnie
z chińską tradycją wen, czyli wzór albo kultura, przenika na
wskroś cały kosmos czy to jako kompozycja cętków na futrach
drapieżników albo rybich łusek, czy to jako kaligrafia i malowane
obrazy, czy też jako układ obłoków sunących po niebie, utwór
muzyczny lub literacki. W Chinach zatem idea tworzenia kultury
akcentowała zupełnie inne treści, aniżeli w Europie. Nie
oznaczała ona przekształcania albo wzbogacania przyrody, jak to
miało miejsce na Zachodzie, lecz – wręcz przeciwnie –
naśladowanie natury i poddawanie się jej niezmiennym prawom. Co
więcej, taoizm (…) odrzucał aktywizm jako światopogląd błędny
i szkodliwy. Jeśli kultura odrywa się od przyrody i zamyka się w
sobie, ulega – wedle chińskiej tradycji myślowej – procesowi
degeneracji. Kultura bowiem ma wartość tylko wówczas, kiedy
pozostaje integralną cząstką przyrody.
Myślę, że echa takiej koncepcji dzieła sztuki można
odnaleźć w kreowanych przez Andrzeja Kondratiuka obrazach. Jego zaś
postawa jako artysty przebywającego wewnątrz przedstawianego
krajobrazu, w oddaleniu od gorączkowego nurtu miejskiego życia,
spokrewnia go z dawnymi chińskimi pejzażystami:
Chiński
malarz – w przeciwieństwie do swojego europejskiego odpowiednika –
nie interesował się konkretnymi wydarzeniami czy sytuacjami, ale
tworzył obraz uogólniony, będący zarazem filozoficzną
interpretacją świata. Dążył on do ukazania subtelnych i
złożonych sił natury jako zintegrowanej, harmonijnej całości, a
także prawdziwego miejsca człowieka w owej kosmicznej
rzeczywistości. Aby ten cel osiągnąć, malarz musiał się
dostroić do otoczenia i zjednoczyć z kosmosem, wcielając w życie
zasadę „duchowej zgodności” – pierwszą zasadę
najsłynniejszego chińskiego traktatu o malarstwie (napisanego około
500 r. naszej ery przez Hsie Ho). Stosując się do tej filozofii
wielki chiński pejzażysta Fan K’uan mieszkał na stałe w górach
i kontemplował całymi dniami tajemnice natury, zaś współczesny
mu i nie mniej sławny I Yüan-chi hodował ptaki i obserwował z
wybudowanej przez siebie kryjówki zachowanie dzikich zwierząt.
Taką własnoręcznie zbudowaną kryjówką jest dla
Andrzeja Kondratiuka
i
Igi Cembrzyńskiej Dziupla, gzowska drewniana chata. To ona – wraz
z dobudowanym później drugim domkiem – jest naturalną
scenografią w filmach autotematycznych, ale także w tych
opowiadających historie innych ludzi – Mlecznej drodze
(1990) czy Barze pod młynkiem (2004). Zamieszkanie wewnątrz
filmowanej scenerii, by lepiej w nią wniknąć, najbardziej dało o
sobie znać przy realizacji Słonecznego zegara. Mówi
reżyser:
Od
lipca ’95 do lipca ’96 (…) ani razu nie byłem w Warszawie.
Nawet kopię roboczą oglądałem w Pułtusku, w kinie „Narew”.
Było to więc naprawdę „głębokie zanurzenie”.
Zwierzęta
– dzikie i udomowione – również stale pojawiają się w
obiektywie Kondratiukowskiej kamery. Wiele kadrów, w których
reżyser z czułością i szacunkiem podgląda życie domowych psów
i kotów albo dzikich ptaków, mogłoby być tradycyjnymi chińskimi
obrazami. Koty spacerujące po drzewach, przycupnięte na stole,
zanurzone w nieodgadnionych myślach, psy spoczywające z rezygnacją
lub skaczące radośnie, sikorki kołyszące się na kawałkach
słoniny, bociany bijące skrzydłami na tle zachmurzonego nieba,
sroka zrywająca się do pierwszego lotu – te wszystkie portrety
zwierzęce znane z filmów Andrzeja Kondratiuka wyróżnia na tle
polskiego kina wrażliwość i poszanowanie dla świata przyrody,
osobiste zaprzyjaźnienie autora z filmowanymi stworzeniami. Ciekawe
jest także zestawienie wielu Kodratiukowskich kadrów z tytułami
klasycznych, XI i XII-wiecznych obrazów taoistycznych. Oto kilka z
nich: Peonie i kot, Biała czapla i bambus, Ptak
chłodzony późnym opadem śniegu, Gęsi i oszronione
trzciny, Jasne oblicze księżyca. Ostatni tytuł
przypomina powracający zawsze u Andrzeja Kondratiuka motyw
księżycowej tarczy – pełni zwielokrotnionej odbiciem w wodzie
(Pełnia, 1979, Wrzeciono czasu, 1995) czy niosącego
nadzieję nowiu (Bar pod młynkiem).
Postać człowieka wpisana w naturalny pejzaż, próba
udzielenia poprzez obraz odpowiedzi na pytanie o ludzkie miejsce w
kosmosie dominowała w twórczości taoistycznych malarzy:
Jednym
z (…) najpopularniejszych tematów jest maleńka postać wędrowca
przedzierająca się przez kręte wąwozy lub tonąca w gęstych
obłokach okalających górskie szczyty. Wędrowiec ów – odwieczna
metafora ludzkiego losu – pochłaniany totalnie przez pejzaż,
stanowi organiczny składnik przyrody.
Chociaż w filmach Andrzeja Kondratiuka wiele jest
pięknych, portretowych zbliżeń, wydobywających z fotografowanych
twarzy całą ich niezwykłość, nawiązujących do tradycji
europejskiego malarstwa (portrety pomocnika stylizowane na Van Gogha
w Słonecznym zegarze, portrety pani Celiny przywodzące na
myśl XVII-wieczne malarstwo holenderskie w Barze pod młynkiem),
to równie często operuje reżyser planami ogólnymi, w których
postać człowieka zamienia się niemal w Leśmianowskiego Topielca
zieleni, przytłoczonego, otoczonego zewsząd napierającą
potęgą przyrody. Jako przykłady można tu przywołać sceny z
Wrzeciona czasu – para bohaterów pływająca wczesną
wiosną łódką po rozlewisku Narwi w towarzystwie kamery, ze
Słonecznego zegara – w dalekim planie postać Andrzeja
łowiącego ryby o zmierzchu, chodzącego po tamie nad stawem, który
wydaje się ogromny, w scenie zimowej zakopany w śniegu samochód,
Andrzej tonący w kłębach dymu z ognia rozpalonego na potrzeby
filmu, ale nieujarzmionego, z Pamiętnika Andrzeja Kondratiuka
– bohaterowie przebrani w białe kurtki i spodnie, stapiający się
z otaczającą ich śnieżną bielą.
Aby dostrzec taoistycznego ducha w filmach Andrzeja
Kondratiuka, najlepiej przyjrzeć się dziełom o konstrukcji
najprostszej: opowieściom o dwojgu ludziach i ich wspólnym
wędrowaniu poprzez cztery pory roku. W dojrzałej twórczości
reżysera jest to motyw wszechobecny, jakby z biegiem czasu artysta,
niczym stary chiński mistrz, uwalniał swój filmowy język od
wszystkiego, co stanowi niepotrzebny balast. Obserwacja codziennych
zajęć, przysłuchiwanie się naturalnym odgłosom przyrody,
waloryzowanie prostego, powolnego nurtu spraw dominują w autorskim
sposobie ukazywania świata.
Współistnienie kobiety i mężczyzny w
filmach Kondratiuka ukazane jest jako sprawa oczywista,
fundamentalna. Komplementarność męskiego i żeńskiego
pierwiastka, w taoizmie wyobrażana w formie splecionych w okręgu
jin i jang, jest jednym z podstawowych praw filmowego świata
Andrzeja Kondratiuka. Pustelnikowi odciętemu od zgiełku zawsze
towarzyszy pustelnica, jego podpora i sens życia. Razem dopiero
tworzą całość, której nie niszczą żadne ludzkie ani
niebiańskie katastrofy z wyjątkiem jednej, nieuniknionej. I na nią
jednak zdają się mieć lekarstwo bohaterowie Kondratiuka: My
umrzemy razem. Ja już to u Boga załatwiła – mówi nocą Baba
z Gwiezdnego Pyłu (1982)do leżącego obok niej w łóżku
męża. W innej scenie tego filmu widzimy, jak przy śniadaniu,
spożywanym na świeżym powietrzu, Dziad odczytuje z gazety ponure
wieści ze świata, potem mnie papierową płachtę i podciera się
nią. Ty zwariował! – wybucha śmiechem zachwycona Baba.
Tak, ja zwariował – potwierdza Dziad, a potem, odwróciwszy
się tyłem do wyścigu zbrojeń i prób atomowych, wyrusza dwukółką
do kowala. Mistrz Lao-tsy powiada:
Nawet
gdyby istniały różnorakie narzędzia, nie należy z nich
korzystać. (…) Należy doprowadzić do takiego stanu, by ludzie
znów (…) delektowali się przygotowanym przez siebie pożywieniem,
zachwycali się uszytymi przez siebie strojami, by w spokoju żyli w
swoich domostwach, znajdowali przyjemność w kultywowaniu swoich
pradawnych obrzędów.
Tak
właśnie próbują żyć bohaterowie Andrzeja Kondratiuka. Ich
odrzucenie współczesności nie oznacza biernej bezczynności, ale
raczej wzięcie spraw we własne ręce, dosłownie, bez uciekania się
do zdobyczy nowoczesnej techniki. Samodzielnie zbudowany dom,
samodzielnie ugotowany posiłek, wreszcie samodzielnie skonstruowane
koło wodne, sposób pozyskiwania od natury energii bez pośrednictwa
państwa, są ich codziennym sensem życia, godną pracą
wyznaczającą rytm dnia i nocy. Mężczyzna jest w filmach
Kondratiuka źródłem zmian, technicznej pomysłowości, jego naturą
jest aktywność, jang. Jego działania nie są jednak podyktowane
żądzą zysku, zapanowania nad przyrodą, ale chęcią zachwycenia
kobiety, ofiarowania jej bezpiecznej kryjówki w rozchwianym świecie.
Pod koniec Gwiezdnego pyłu Dziad rozmawia z kotem: Nie
wierzysz, że za pomocą maszyny można ludzkie myśli odczytać? Ja
też nie. Ale ona wierzy…
Jedna z najświetniejszych przypowiastek taoistycznych
prezentuje stosunek do życia, jaki wydają się podzielać
bohaterowie Andrzeja Kondratiuka, a może i sam artysta:
Czuang-tsy
łowił ryby w rzece. Król Cz’u wysłał do niego dwóch
dostojników, żeby stawili się przed Czuang-tsym ze słowami: „Król
chce cię obarczyć trudem rządzenia państwem”.
Czuang-tsy,
nie wypuszczając wędki z dłoni, odpowiedział:
–
Słyszałem, że macie w Cz’u cudownego żółwia, nieżyjącego
już od trzech tysięcy lat. Król trzyma go w głównej sali
świątyni przodków, obwiniętego w jedwab. Jak sądzicie: czy ten
żółw wolałby być nieżywy i żeby pozostałe po nim kości były
czczone, czy tez żyć i włóczyć swój ogon w błocie?
Obaj
dostojnicy powiedzieli:
–
Wolałby żyć i włóczyć swój ogon w błocie.
Czuang-tsy
na to odpowiedział:
–
Idźcie sobie. I ja też będę nurzał swój ogon w błocie.
Żyć
i nurzać swój ogon w błocie – to prawdziwe szczęście,
nonszalanckie, szorstkie, zgrzebne jak ubrania szyte przez Babę na
starej maszynie.
Żyjący dniem dzisiejszym taoiści, mimo
napływających ze świata zewnętrznego niewesołych wieści, wolą
nie martwić na zapas – by zabawić żonę, Dziad przygotowuje
niespodziankę. Tworzy w swoim warsztacie pioruny. W blasku
niebieskich błyskawic mówi do zachwyconej Baby: Niedługo
przyjdzie się umierać, to teraz poszaleć trzeba! Oboje
wybuchają głośnym, serdecznym śmiechem. Radość, śmiech z
głębi, niepohamowany, mądry śmiech wschodnich mistrzów powraca w
filmowych opowieściach Andrzeja Kondratiuka jako potężny lek na
głupotę, zło, smutek, okrucieństwo świata i czasu, a czasem na
własną nadmierną powagę. Pytany o ulubione postaci mitologiczne,
reżyser powiedział:
No
i oczywiście Dionizos – jakże mógłbym pominąć. To jest
śródziemnomorska radość, mit najbliższy, zniszczony potem przez,
bądź co bądź, poważną religię, która sobie wymyśliła test
na cierpienie. Do słońca, do wina, do radości – to są te moje
ciągoty. (…) Myślę, że jestem neopoganinem.
Można w pełni zrozumieć to wyznanie, gdy przyjrzymy
się jednej z najbardziej poruszających w twórczości Andrzeja
Kondratiuka scen – nocnej rozmowie z Gwiezdnego pyłu. Dziad
i Baba leżą w łóżku. Gdzieś w oddali wyją syreny, budzące
niepokój. Na ścianie nad głowami bohaterów wisi mały obrazek.
Nie jest na nim przedstawiony Anioł Stróż, Jezus ani Matka Boska.
Na obrazku jest mały domek nad rzeką otoczony drzewami. I nie
wiadomo, czy w tym namalowanym domku nie mieszkają namalowani Dziad
i Baba, z kotem, psem i koniem, z bandżem i nalewką własnej
roboty.
–
Wiesz, czego ja się boję? Że taka wojna mogłaby nas
rozdzielić.
–
Nas śmierć rozdzieli.
–
Nie. My umrzemy razem. Ja już to u Boga załatwiła! I kot i pies
też razem z nami. (…)
– I wszyscy razem do nieba pójdziemy?
– Nie wiem, dokąd. Ale gdziekolwiek pójdziemy, będziemy
razem. Pamiętaj!
Dziad i Baba, mężczyzna i kobieta, nie potrzebują innej religii.
Ich religią jest świat za oknem, świat odbity w oczach drugiej,
ukochanej osoby, świat co roku zataczający pełen okrąg.
Prawdziwy człowiek mieszka w domu i nie ćwiczy umysłu, pracuje
i nie ma zmartwień. Nie zajmuje się pojęciem dobra ani zła,
błogosławieństwa ani potępianiem innych. Jeżeli wszyscy ludzie
potrafią się rozkoszować czterema porami roku, jest szczęśliwy.
Tak,
trochę utopijnie i przesadnie, pisał o szczęściu wschodni mistrz
Tao. Mistrz kinowego obrazu, Andrzej Kondratiuk, w swoich filmach
rozkoszuje się czterema porami roku, wszystkimi ich odcieniami. Nikt
chyba w polskim kinie nie pochyla się, tak jak on, nad różnymi
przejawami istnienia, nie skupiając się tylko na człowieku, ale
kierując wzrok ku błyszczącej od rosy pajęczynie w jesienny
poranek, rozmigotanym drzewom na wietrze, przecinającej niebo
czapli.
Znajduj
smak w rzeczach bez smaku.(Uważaj rzeczy) małe za wielkie
– pisał Lao-tsy przed swoją legendarną ucieczką od zgiełku
na grzbiecie wodnego bawołu. A także: Nie wychodząc za drzwi
domu, można poznać (cały) świat. (…) Im dalszą odbywasz
wędrówkę, tym wiedza twoja staje się mniejsza.
W podobnym duchu utrzymana jest maksyma wypowiadana przez Andrzeja we
Wrzecionie czasu: Nie tam są laguny, gdzie są laguny, ale
tam są laguny, gdzie jesteśmy my.
Posiadanie wewnętrznej Arkadii, którą pokazywać można
za pomocą kamery zewnętrznemu światu, daje ogromną siłę i
odwagę potrzebną do zmagania z czasem, przemijaniem, chorobą,
zwątpieniem. Wrażliwy człowiek musi się buntować.
Taoistyczne dryfowanie z prądem natury nie oznacza u Andrzeja
Kondratiuka zgody na okrucieństwo i głupotę ludzi czy na, zawsze
niezrozumiałe, niezawinione cierpienie. Siła sprzeciwu leży w
słabości, w ostentacyjnym przywiązaniu do rzeczy kruchych,
efemerycznych. W sztuce filmowej Andrzeja Kondratiuka uderza
całkowity brak utylitarnego podejścia do rzeczywistości. W
pejzażach Kondratiukowskich nikt nie używa kosiarek do trawy, nie
strzyże żywopłotów – nie przycina kadrów do wymogów smaku
publiczności. Reżyser pokazuje tylko to, co naprawdę go
interesuje, bez oglądania się na modę, bez silenia się na
metafizykę. Kamera Kondratiuka jest zakochana z wzajemnością w
rzeczywistości – wydobywa z najprostszych, najbardziej
niedostrzeganych elementów świata utajoną harmonię.
W Czterech porach roku (1984) Andrzej konstruuje
kołyskę odcinającą zamkniętego w niej człowieka od wszelkich
bodźców zmysłowych, rodzaj komory deprywacyjnej. Przebywanie w
takim kokonie ma powodować otwarcie na nowe doznania duchowe,
umożliwia bowiem umysłowi przebywanie z samym sobą i tworzenie
własnych światów. Chcesz sobie uaktywnić mózg? –
proponuje Andrzej swojemu filmowemu i prawdziwemu bratu. Kino
Andrzeja Kondratiuka pozwala uważnemu odbiorcy uaktywnić zmysł
kontemplacji. Odcina siebie i widza od chaosu rzeczy zbytecznych.
Pozwala kołysać się z leniwym prądem Pokrzywniczki i w
bezdennej zadumie się zanurzyć. Migotanie światła na liściach
to migotanie chwili obecnej, bliskości i obcości, uśmiechu i
trwogi, drwiny i wzruszenia, wieczna gra przeciwieństw tworzących
Pełnię – Tao Andrzeja Kondratiuka.