wtorek, 22 stycznia 2013

Magnolia

Przez lata najpiękniejszą rzeczą na świecie była Magnolia namalowana przez moją mamę.
Biało - różowa, kwiat na gałązce, pod nim mniejszy pączek, gwasz na kartoniku wielkości pocztówki. Żółte tło, żółte jak ściany w tamtym pokoju z oknem wychodzącym na zachód, w którym wtedy mieszkaliśmy, tym samym, za którego oknem kołysały się lub milczały gałęzie jesionu.
Żółty to dla mnie najważniejszy kolor. Nie ta sztuczna tandetna żółć ze ścian nowych domów, ale kolor roztopionego w powietrzu światła, kolor mleczy, pierwszych kwiatów, jeszcze w marcu, kolor majowych łąk  mniszkowych, kolor brzoskwiń, cytryn i żonkili, kolor, bez którego nie byłoby zieleni. Żółta Ziemia i błękitne Niebo tworzą zieleń. "Masz dziwne oczy, trochę turkusowe, trochę żółte..." "A ja zawsze myślałam, że zielone". 


"Jak zaatakuje cię zły pies albo zły człowiek, wsadź mu patyk w oko, aż dojdzie do mózgu. A jak nie masz pod ręką patyka, to palec". Tak mówił ojciec w tych samych czasach, kiedy mama malowała Magnolię, a ja nudziłam się w zerówce, bo znałam litery. ("Dziś mieliście narysować rzeczy na literkę O! Kasiu, to są NOGI, NOGI są na literkę N". "Nie, to jest OKRAK". )
Magnolia stała długo na półce i była absolutnie najpiękniejsza. Tymi samymi farbkami próbowałam malować zachody Słońca, bo one były zaraz na drugim miejscu.


Muszę ją znaleźć, choć wiem, że nadal jest najpiękniejsza i któregoś dnia wypadnie niespodziewanie spomiędzy kartek jakiejś książki, żeby mi o tym przypomnnieć.